PRZED
Uniosłam do ust kubek z kawą i
skrzywiłam się, kiedy okazał się pusty. Wstałam, przeciągając się z cichym
westchnieniem. Dochodziła trzecia w nocy, potrzebowałam więcej kawy, jeśli
chciałam nadal pracować. Kilka litrów więcej. Zajrzałam do ekspresu i przelałam
jego zawartość do kubka, po czym nastawiłam kolejny. Przeszłam się po
pomieszczeniu, żeby rozprostować nogi. Miałam dość siedzenia przy biurku i
spoglądania w mikroskop; prawdę powiedziawszy, ledwie widziałam na oczy i poza
kawą przydałoby mi się kilka godzin snu, na który nie mogłam sobie pozwolić.
Pracowałam nad nowym rodzajem szczepionki i byłam naprawdę blisko, jednak
ciągle coś robiłam nie tak.
To miał być przełom w dziedzinie
medycyny. Moje badania miały zmienić świat, sprawić, że ludzie przestaną
chorować na raka. Pracowałam nad tym przez większość życia. Wszystko zaczęło
się od choroby mojego przyjaciela, gdy miałam siedemnaście lat. Umarł, a ja
postanowiłam, że nie chcę żegnać w ten sposób nikogo więcej. Dlatego poszłam na
medycynę i jeszcze na studiach rozpoczęłam badania nad genetyką. Wiedziałam,
jak tworzą się komórki, jak się rozwijają, a nawet jak zmniejszyć ryzyko ich
powstania, ale wciąż nie wiedziałam, jak sprawić, by zniknęły. Nie chciałam
zmniejszać ryzyka, chciałam je wyeliminować. Podczas ostatnich badań myślałam,
że się udało. Komórki nowotworowe zaczęły się kurczyć, ale po tygodniu nastąpił
nawrót i kolejna porcja szczepionki nie działała. Miałam zamiar siedzieć w
laboratorium tak długo, aż uda mi się coś osiągnąć.
Dlatego dopiłam kolejną kawę i
dolałam sobie świeżej, gdy zegar wybił trzecią w nocy. Zajrzałam przez okno,
jakbym mogła znaleźć tam jakąś inspirację. Ciemno, pusto i w dodatku zaczęło
padać. Cudownie.
- Ta kawa cię wykończy, kochanieńka.
- Podskoczyłam, słysząc niski, męski głos, ani trochę nie pasujący do
wypowiedzianych słów.
Odwróciłam się, chwytając pierwsze,
co wpadło mi w ręce.
- Chcesz zaatakować mnie fiołkiem?
Doprawdy, skarbie?
- Nie fiołkiem, tylko doniczką.
Doniczka to niebezpieczna broń – wyjaśniłam w celu usprawiedliwienia. Doniczki
naprawdę mogą być śmiertelnie groźne.
Przyjrzałam się mężczyźnie
siedzącemu przy moim stanowisku pracy. Nie mogłam stwierdzić tego na pewno, bo
nogi częściowo zasłaniało mu biurko, ale chyba był wysoki. Miał ciemną cerę i
długie czarne włosy upięte na karku w luźny węzeł. Uśmiechnął się i choć był to
zwyczajny uśmiech, poczułam, że po plecach przebiegły mi dreszcze. Całe wojsko
dreszczy. Wtedy światło padło na oczy nieznajomego, a te błysnęły krwawą
czerwienią. Myślę, że to wojsko miało ze sobą także czołg.
- Tu nie wolno wchodzić –
poinformowałam go.
- Skarbie, zawsze wchodzę tam, gdzie
mam ochotę. Gdybym nie mógł tu być, to by mnie nie było, prawda? A teraz odłóż
ten fiołek, nie jestem mordercą.
Ha, ty tak twierdzisz. Mocniej
zacisnęłam palce na doniczce.
- Dobra, zabójco, rzucaj. - Rozłożył
ramiona i posłał mi psotny uśmiech. - Ostatecznie możemy się trochę pobawić.
- Kim jesteś? - Po chwili wahania
odstawiłam fiołek na parapet i w myślach przeprosiłam go za stres, na jaki
został przeze mnie narażony. - Ochrona cię wpuściła?
- Nie mieli nic przeciwko, bym
wszedł. - Oparł łokcie o biurko, splótł palce i wsparł na nich brodę. - Usiądź,
chciałbym posłuchać o rezultatach twojej pracy w tej firmie. Twoje badania
trwają już dość długo, nie sądzisz?
- Nie możesz zaglądać tu w środku
nocy i oczekiwać, że zdam ci relację z wyników moich badań. Wyjdź. - Ruszyłam w
jego stronę i byłam już naprawdę poirytowana. - Wezwę ochronę.
- Nie przyjdą, ale możesz próbować.
- Skinął głową na krzesło naprzeciwko. - Wiem też, że twoje badania nie
wykazały żadnych postępów. Zagajałem rozmowę – wyjaśnił.
Nic nie rozumiałam. Kim był ten
tajemniczy, mroczny mężczyzna? Uśmiechał się jak diabeł, mówił jak gangster i
wyglądał jak model. Z tych, którzy reklamują wszystkie nieprzyzwoitości
emitowane po północy. Nie żebym miała czas oglądać takie programy. Albo ochotę.
Skąd, po prostu moja sąsiadka czasem zapominała ściszyć telewizor i... no
dobra, czasem podsłuchiwałam i co z tego?
- Kim jesteś? - ponowiłam pytanie,
nie licząc na żadną zadowalającą odpowiedź.
- Twoją chrzestną wróżką, skarbie.
Wiem, jak możesz osiągnąć swój cel. Chcesz zniszczyć komórki rakowe, prawda?
Zaszczepić każdego człowieka i sprawić, że nikt nie zachoruje. - Machnął
dłonią. - Takie tam, sama rozumiesz.
Tym razem usiadłam. Gdybym tego nie
zrobiła, mogłabym upaść z wrażenia i obić sobie parę wrażliwych miejsc.
Odruchowo sięgnęłam po ekspres z kawą, ale odsunął go ode mnie i pogroził
palcem. Wzruszyłam ramionami.
- Chcesz powiedzieć, że masz
recepturę, która...
- Która sprawi, że twoja szczepionka
zacznie działać, tak. - Wyjął z kieszeni eleganckiej marynarki mały czerwony
flakonik. - Wystarczy jedna kropla.
Wyciągnęłam rękę po flakonik, ale on
schował go z powrotem do kieszeni, jego oczy zabłysły czerwienią. Szkła
kontaktowe, zdecydowałam.
- Nie tak szybko, skarbie. Nic za
darmo.
Uniosłam brwi.
- Myślałam, że jesteś moją wróżką
chrzestną.
Uśmiechnął się przeciągle, a ja
nagle miałam ochotę schować się pod biurko. Albo jeszcze lepiej: uciekać, gdzie
pieprz rośnie.
- Nie proszę o nic wielkiego...
tylko o dowód moich zasług dla ciebie. - Znów wyjął flakonik, zdjął korek i
jedną, maleńką kroplę wlał na próbówkę, którą wcześniej badałam. Umieścił ją w
mikroskopie i podsunął mi.
Zajrzałam. Ciekawość naukowca nie
zna granic i nieważne, co mogłoby nastąpić za chwilę, po prostu musiałam
zajrzeć. Tak więc spojrzałam i... to się po prostu działo. Na moich oczach.
Stworzona przeze mnie szczepionka w połączeniu z tajemniczym specyfikiem
zaatakowała komórki nowotworowe. A potem je pochłonęła. Całkowicie. Miałam
przed sobą lek na raka.
- Udało ci się, wynalazłeś...
- Nie. - Pokręcił głową i oparł się
o poduszkę, którą zwykle podkładałam sobie pod plecy, gdy zbyt długo siedziałam
przy tym biurku. - Ty to zrobiłaś. Ja tylko trochę ci pomogłem. A teraz, jeśli
możesz... - wyjął zza poły marynarki pergamin zwinięty w rulon. Położył go na
stole i podał mi piękne, z pewnością potwornie drogie, piórko. - Jeden mały
podpis na końcu. Krwią, jeśli łaska.
Zamrugałam. Musiałam się
przesłyszeć, na pewno nie chodziło mu o krew. Sięgnęłam po pergamin i
rozwinęłam go na wolnym fragmencie biurka. Rzuciłam okiem na jego zawartość,
bardzo dużo punktów. Skrzywiłam się, nienawidzę czytać umów, niemal zawsze
okazuje się, że czegoś nie doczytałam.
- Masz na imię... - zmrużyłam oczy.
Nie, to musiał być błąd.
- Azazel, owszem. Twoje jest
poniżej, Katarzyna Stefańska. Podpisz i zawartość tego flakonika będzie twoja.
- To jakiś dowcip, czy rodzice cię nie
kochali?
Uśmiechnął się i wsunął piórko
między moje palce.
- Jestem wyrodnym synem. A to nie
jest dowcip. Chcesz tej szczepionki, prawda, Kasieńko?
Chcę. Chcę jak cholera. Ale nie
podoba mi się twoje imię.
- To za mało. - Wskazałam na
flakonik. - I co właściwie podpisuję?
- Wystarczy, zapewniam cię. To
standardowa umowa, podpisz, a już nikt nie zachoruje. Dzięki twojej
szczepionce.
Zawahałam się. To wszystko było
takie dziwne. Ale miałam lek na wyciągnięcie ręki. Gdybym dostała ten flakonik,
mogłabym go przebadać i być może naprawdę nie potrzebowałabym więcej. Musiałam
tylko podpisać. Azazel znów się uśmiechał, a jego oczy lśniły.
Zacisnęłam palce na piórze i
podpisałam, nim zdążyłam się rozmyślić. W chwili, gdy napisałam moje imię i
nazwisko, poczułam ból w dłoni. Upuściłam pióro i ze zdumieniem przyjrzałam się
ranie ciągnącej się wzdłuż jednej z linii. Mój podpis mienił się czerwienią. Co
ja zrobiłam...?
- Doskonale! - Azazel klasnął w
dłonie, zgarnął pergamin i pospiesznie go schował. Postawił flakonik na blacie
biurka. - Interesy z tobą to przyjemność, cukiereczku. Teraz dodaj to do
szczepionki i rak przepadnie na zawsze. A, byłbym zapomniał. Twoja dusza należy
teraz do mnie, ale nie przejmuj się, piekło wcale nie jest takie straszne. To
ta paskudna antyreklama tych z góry. Pierzaści rozpuszczają plotki, bo mamy
większy nabór. - Mrugnął do mnie. - Było miło, pani doktor.
I zniknął. Rozpłynął się w
ciemności, która zdawała się emanować z jego ciała. Ostatnie, co widziałam to
czerwony blask jego oczu.
Obudziłam się zlana potem. W
laboratorium było ciemno, musiał wysiąść prąd. Wyjęłam z kieszeni komórkę i
spojrzałam na wyświetlacz. Minuta po czwartej, gdyby nie padało, za oknem
robiłoby się już jasno. Potarłam oczy i wymacałam kubek z kawą. Wciąż miałam w
głowie ten dziwny sen, który sprawił, że dostałam dreszczy. O szczepionce na
raka i mężczyźnie o uśmiechu diabła. Azazel, tak miał na imię w moim śnie. Co
za głupota, można by pomyśleć, że śnię o zaprzedaniu duszy.
Wtedy mój wzrok padł na mały flakonik
wypełniony czymś czerwonym. Przysunęłam sobie mikroskop i zajrzałam. Zero
komórek rakowych. Serce waliło mi jak oszalałe, uniosłam prawą dłoń,
dostrzegłam na niej niewielkie rozcięcie.
Wynalazłam szczepionkę na raka. I
podpisałam cyrograf.
Starannie przebadałam próbkę po raz
kolejny, po czym skinęłam głową mojemu przyjacielowi i współpracownikowi, Tomkowi.
Uśmiechnął się i wyjął z opakowania strzykawkę. Napełnił ją płynem z kubka
stojącego przy mikroskopie.
- Nie wierzę, że za chwilę to
zrobimy. Pierwsza szczepionka na raka. Niesamowite.
Przytaknęłam, otwierając notes na
czystej stronie. Stuknęłam długopisem w papier i zapisałam dzisiejszą datę.
Dzień, który okaże się przełomem w dziedzinie medycyny.
- Magdo, poproś pierwszego ochotnika
– odezwałam się do ciemnowłosej kobiety, kręcącej się po sali. Skinęła głową i
niemal podbiegła do drzwi. Otworzyła je i wyczytała pierwsze nazwisko z listy.
Mężczyzna, który wszedł do sali, był
młody, młodszy ode mnie. Z dużymi brązowymi oczami i przydługimi poczochranymi
włosami koloru słomy wyglądał mizernie, tym bardziej, że podkreślały zbyt
szczupłą twarz. Poprawił za dużą, flanelową koszulę i posłał mi nieśmiały
uśmiech. Magda posadziła go na kozetce i pokrzepiająco ścisnęła jego ramię.
- Krzysztof Sołtysiak? - zapytałam,
zatrzymując długopis nad kartką papieru. Mężczyzna, a właściwie chłopak skinął
głową. - Nie jesteś za młody? To pierwsza próba i nie mamy pewności...
- Nie jestem już dzieckiem, pani
doktor, mogę podejmować decyzje za siebie.
- Od jak dawna chorujesz?
Chłopak wzruszył ramionami i
przeczesał dłonią włosy.
- Od lat. Leki już nie działają. To
moja ostatnia szansa. I mojej siostry.
Leki nie działają, czy ich nie
bierzesz? Przyjrzałam mu się uważnie, ale skoro sam się zgłosił, nie mogłam go
wyprosić. Nie lubiłam testować leków w taki sposób, ale nie mogłam zrobić tego
na sobie. Potrzebowałam chorego. Skoro na zwierzęta działało, nie mogło też
zaszkodzić ludziom. Naprawdę potrzebowałam tych badań.
- Dobrze, niech tak będzie.
Skinęłam głową Tomkowi, który
natychmiast zaczął przygotowywać Sołtysiaka do szczepienia. Zadałam chłopakowi
jeszcze kilka pytań dotyczących przebiegu jego choroby i odnotowałam je
skrupulatnie. Dziesięć minut później było po wszystkim i Magda poprosiła
kolejnego pacjenta. Łącznie zaszczepiliśmy dziesięć osób. Jeśli komórki rakowe
zaczną reagować zgodnie z planem, zaszczepimy więcej osób. O wiele więcej.
- Proponuję kolację. Z ogromną
ilością szampana. Co ty na to? - Tomek przytrzymał dla mnie drzwi, gdy
wieczorem opuszczaliśmy szpital. Naszych dziesięciu pacjentów zostało tam na
noc, by ktoś mógł ich stale obserwować. To ja powinnam ich doglądać, jednak
kazano mi iść do domu i się wyspać. Podobno zasłużyłam, ale nie byłam tego taka
pewna.
- Zbyt wcześnie na świętowanie. Nie
wiemy, czy szczepionka zadziała na żywych pacjentów.
- Zadziała. Nie wydajesz się tym
zbyt podekscytowana... Wątpisz, że się uda?
- Wątpić jest rzeczą ludzką, ale nie
o to chodzi. Po prostu muszę mieć pewność. Muszę zobaczyć to na własne oczy.
Póki tak się nie stanie, należy brać pod uwagę, że coś może pójść nie tak.
Wszystko może pójść nie tak.
A biorąc uwagę tego, kto pomógł mi
stworzyć szczepionkę, niepowodzenie wydawało mi się nawet bardziej niż możliwe.
- Daj spokój, pesymistko. Nigdy się
nie bawisz? No dobra, skoro nie kolacja z szampanem, to może kino? Albo
obejrzymy coś razem u mnie?
Obejrzeliśmy film. Zjedliśmy cały
kubełek tłuściutkiego popcornu i wypiliśmy butelkę musującego wina dostępnego w
każdym sklepie. Kilka komedii rozluźniło mnie na tyle, że usnęłam na kanapie,
nie spałam jednak długo, bo nad ranem obudził mnie telefon. Odebrałam zaspana,
przecierając oczy.
- Taaak? - Ziewnęłam i wymacałam
kubek. Pusty. Westchnęłam i poczłapałam do kuchni, wiedziałam, że Tomek zawsze
ma kawę w ekspresie.
- Jest pani potrzebna w szpitalu,
pani doktor.
Te słowa obudziły mnie skuteczniej
niż cały dzbanek kawy. Coś się działo. Z moimi pacjentami.
- Co się dzieje?
- Musi to pani sama zobaczyć.
To mogło oznaczać wszystko i nic.
Upiłam łyk kawy i pobiegłam do przedpokoju, szukając butów.
- Będę za dwadzieścia minut.
Włożyłam buty i przygładziłam nieco
fryzurę.
- Kasia, co się stało? - Tomek
zatrzymał się w drzwiach i spoglądał na mnie sennie. - Jeszcze rano...
- Muszę jechać do szpitala, coś się
dzieje.
Mój przyjaciel natychmiast się
ożywił. Chwycił kluczyki i posłał mi uśmiech.
- Jadę z tobą. Założę się, że
szczepionka działa.
Jakże chciałam w to wierzyć.
- Nie zapomnij włożyć butów.
Nie mogłam w to uwierzyć. W ciągu
nocy komórki nowotworowe wszystkich dziesięciu pacjentów zostały pochłonięte
przez ciałka wytwarzane przez szczepionkę. Byli zdrowi. Na wszelki wypadek
przebadałam wszystkich jeszcze raz, sprawdziłam, czy nie nastąpiły żadne efekty
uboczne. Byli czyści. Zero raka, zero efektów ubocznych. Tylko ciałka
wytworzone przez szczepionkę. Wtedy zaczęłam wierzyć, że naprawdę się udało i
wyleczę ludzkość z raka.
Dwie godziny później zobaczyłam coś
dziwnego w próbówkach. Komórki przejęte przez szczepionkę zaczęły mutować. Lek
pochłaniał zdrową tkankę. Pięć godzin później komórki zajęte przez szczepionkę
stały się silniejsze. Wieczorem szczepionka zaczęła atakować i pochłaniać
wszystko.
DZIEŃ PIERWSZY:
PYCHA
Nie rozumiem. Moich dziesięciu
ochotników zaczęło zachowywać się inaczej. Stali się aroganccy i pewni siebie.
Kłócili się, wymądrzali, krzyczeli na personel, który ich zdaniem wszystko
robił źle. A potem to zachowanie podchwycili inni pacjenci. I lekarze. Ludzie,
których mijałam na ulicy. Tomek uznał, że nie możemy się dłużej przyjaźnić, bo
jest dla mnie za dobry. Wszyscy oszaleli. Zostałam tylko ja.
Nie wiem, jak do tego doszło. Może
zwyczajnie świat stanął na głowie na jeden dzień. A może sam diabeł maczał w
tym palce. Miałam nieodparte wrażenie, że zachowanie ludzi ma coś wspólnego z
moją szczepionką. Nie wiedziałam, dlaczego tak działa, ani jak przeszła na
innych. Roznosiła się niczym wirus. Do takiego wniosku doszłam w drodze do
domu. Zatem, jeśli lek stał się wirusem, należało stworzyć kolejną szczepionkę,
działającą przeciwnie do tej, która już istniała. Problem polegał na tym, że
poza efektem ubocznym, lek wywoływał remisję komórek rakowych. Bałam się, że
jeśli spróbuję sporządzić antylek – wywołam nowotwór. Nie mogłam tak ryzykować.
Zagryzłam wargę, kiedy wpadła na
mnie Ewelina, moja sąsiadka i dobra koleżanka.
- Nie widzisz, jak chodzisz? Przez
ciebie będę miała wygniecioną sukienkę, no jak to wygląda? - burknęła na mnie i
zajęła się wygładzaniem ubrania.
-
Nie jest wygnieciona, wyglądasz dobrze – odpowiedziałam.
- Nie dobrze, lecz fenomenalnie, ale
ty nigdy tego nie zrozumiesz z tą swoją prostotą. - Przyjrzała mi się
krytycznie, a ja mimowolnie zapragnęłam się skulić.
- Ta sukienka jest okropna, nie
wygładzaj jej, spal to paskudztwo – rozległ się głos za moimi plecami.
Natychmiast go rozpoznałam, od dwóch nocy nawiedzał mnie w snach. Odwróciłam
się gwałtownie i spojrzałam w niepokojące czerwone tęczówki.
- Ty! To wszystko dzieje się przez
ciebie, prawda? - zapytałam cicho, nie chcąc, by Ewelina usłyszała naszą
wymianę zdań, ale ledwie hamowałam złość.
Odpowiedział mi uśmiechem, który
przyprawił mnie o dreszcze. Położył dłoń na moim karku i przybliżył twarz. Już
się nie złościłam. Byłam przerażona, chciałam krzyczeć i uciekać, czułam
jednak, że to nie zdałoby się na nic przeciwko komuś, kto władał piekielnymi
mocami.
- To dopiero początek naszego
dzieła. Poczekaj, co stanie się jutro.
- Oszukałeś mnie.
- Ja? Bynajmniej! Przecież twój
specyfik wyleczył raka, prawda?
- Ale wywołuje arogancję i przenosi
się... no właśnie, jak się przenosi?
Weszliśmy na klatkę schodową, Azazel
zaprowadził mnie do drzwi i wyjął klucz z mojej dłoni. A ja mu na to
pozwoliłam. Czułam się dziwnie ociężała, niezdolna do protestów poza tymi
słownymi. Wiedziałam, że w jakiś sposób wywierał na mnie wpływ, podporządkowywał
swojej woli jak marionetkę.
- Przez powietrze. To, co jedni
wydychają, wdychają inni.
Zatem miałam rację, że to wirus.
Rozprzestrzeniał się błyskawicznie i nie sądziłam, że na tym etapie, da się to
zatrzymać.
- Dlaczego na mnie nie zadziałało?
- Uodporniłem cię. Chcę, żebyś mogła
podziwiać nasze dzieło do końca.
Otworzył drzwi do mojego mieszkania
i wprowadził mnie do środka. Rzucił klucze na szafkę i pochylił się, by
wyszeptać mi do ucha, że jutro czeka mnie kolejny ekscytujący dzień. Żebym podziwiała
i czuła się dumna.
Kiedy zniknął, omal nie osunęłam się
na podłogę. Nie wiem, jak dotarłam na kanapę. Nie wiem czy zamknęłam drzwi, czy
może on to zrobił. Jedyne, o czym mogłam myśleć, to moja bezgraniczna głupota,
gdy wzięłam od Azazela fiolkę. Tak naprawdę nie wierzyłam, że jest diabłem, że
sprzedam mu duszę, że mnie oszuka. Byłam zbyt pochłonięta substancją, która
doprowadziła moją szczepionkę do stanu finalnego. Tymczasem pomogłam mu
stworzyć wirus, na razie niegroźny, ale czułam, że będzie gorzej. Będą kolejne
objawy nowej choroby, Azazel mnie o tym uprzedził. Czy ludzie zdadzą sobie
sprawę, że są chorzy? Że ich zachowanie jest czymś więcej niż objawem
paskudnego charakteru lub złego dnia?
Spojrzałam na zegarek, bojąc się
nastania jutra i tego, co miało ze sobą przynieść.
DZIEŃ DRUGI:
CHCIWOŚĆ
Zaczęło się od tego, że pewien młody
chłopak ukradł samochód. Zwyczajnie, wybił szybę, pogmerał w kablach i
odjechał. Na ruchliwej ulicy spod sklepu jubilerskiego, w którym właściciel
samochodu domagał się wydania mu pierścionka z rubinem. I wszystkich innych
kosztowności. Nie żeby miał zamiar je kupić, skąd, po prostu chciał je mieć.
Potem urocza starsza pani wybiła
szybę w sklepie z markową odzieżą, zgarnęła futro z wystawy i uciekła, a
koleżanki podążyły jej śladem. Kiedy pojawiła się policja, w sklepie już nie
było co ukraść. Spisali protokół, a potem pobili się o to, czyja odznaka
jaśniej lśni.
Wszystko to widziałam najpierw przez
okno, a teraz w niewielkim telewizorze w miejscu pracy. Dziś nikt nie pracował,
wszyscy poddali się szaleństwu posiadania, lecz nikt nie chciał zarabiać.
Widziałam ludzi wyrywających sobie strzykawki, dopiero wtedy zamknęłam się w
laboratorium. Przekręciłam klucz i dosunęłam jedną z szafek do drzwi.
Dopiero wtedy zaczęłam pracować.
Badałam jeszcze raz próbki pobrane od pacjentów po podaniu im szczepionki.
Tkanki się zmieniły, ale nie mogłam zrozumieć, jak następowały te zmiany.
Choćbym nie wiem, ile czasu spędziła w laboratorium wymieniając próbki, nigdy
nie dojdę do tego, na jakiej zasadzie następują mutacje. A więc nie będę mogła
rozpracować, co czeka mnie kolejnego dnia.
Westchnęłam i sięgnęłam po kubek z
kawą, ale powstrzymałam się, nim podniosłam go do ust. Kawa mi nie pomoże,
uznałam, wylewając ją do zlewu. Podeszłam do okna, słysząc wycie syreny
policyjnej. Ktoś właśnie na moich oczach obrabował sklepik z pamiątkami. Gdzieś
w oddali wybuchł pożar, słyszałam pędzące wozy strażackie i widziałam unoszący
się dym. Niemal dostrzegłam w nich twarz diabła. Już prawie słyszałam jego
śmiech. Dopiero po chwili zrozumiałam, że naprawdę słyszę śmiech, nie należał
on jednak do diabła, lecz do kogoś za drzwiami. Podeszłam tam powoli, odsunęłam
szafkę i uchyliłam drzwi, zerkając na korytarz. Śmiał się jeden z sanitariuszy
i sprawiał wrażenie człowieka pod wpływem narkotyków. Obok przebiegła doktor
Szeska, miła kobieta po pięćdziesiątce. Udawała samolot. Przełknęłam ślinę,
dostrzegając Tomka wybiegającego z sali i krzyczącego coś o białym zającu.
Podbiegł do recepcji po kolejną dawkę leków.
Stał tam, ubrany w lekarki fartuch,
z włosami ciasno związanymi na karku i rozdawał ludziom strzykawki napełnione
jednym z leków dla szczególnie trudnych pacjentów. Uśmiechnął się do mnie,
ukazując białe zęby i mrugnął wesoło. Oczy zalśniły mu czerwienią, gdy
zatrzaskiwałam drzwi do laboratorium.
DZIEŃ TRZECI:
NIECZYSTOŚĆ
To był chyba najgorszy dzień. Nie
poszłam do pracy, w ogóle nie wyszłam w domu. Zaczęło się niewinnie od
pocałunków na ulicy. Namiętnych pocałunków, które ja rezerwowałam tylko dla
domowego zacisza. Potem ludzie poddawali się żądzy, zrzucając z siebie ubrania,
dotykając się i wreszcie kopulując, gdzie tylko popadnie. Tak, właśnie tak to
nazwałam. Wszystkich ogarnęło dzikie, nieokiełznane pożądanie i nie myśleli o
niczym innym niż o zaspokojeniu. Całe miasto zmieniło się w miejsce orgii.
Płeć i wiek nie miały znaczenia. Nic nie miało znaczenia, gdy ciało uderzało o
ciało. Zaciągnęłam zasłony i nie włączyłam telewizora, bojąc się, co mogę tam
zobaczyć.
Usiadłam w salonie, podciągnęłam pod
siebie nogi i obserwowałam wskazówki zegara. Ten dzień musi się kiedyś
skończyć. Po raz pierwszy chciałam, by nadeszła nowa fala mutacji.
Kiedy zasypiałam, byłam pewna, że
słyszę za oknem Azazela nawołującego ludzi, by poddali się swym najbardziej
grzesznym pragnieniom i fascynacjom.
DZIEŃ CZWARTY:
ZAZDROŚĆ
Zrozumiałam. Wreszcie wiedziałam, na
czym polega mutacja. Pycha, chciwość, nieczystość... kiedy dziś usłyszałam
sąsiadkę robiącą awanturę mężowi, który obudził się przy trójce drobnych blondynek i nie
poświecił wczoraj żonie dostatecznie dużo czasu, zrozumiałam. Dziś był dzień
zazdrości.
Tak jak przypuszczałam, ludzie
łypali na siebie gniewnie, wykłócali się i próbowali zniszczyć wszystko, co nie
należało do nich. Zatem jutro nadejdzie łakomstwo, po nim gniew i wszystko
zakończy lenistwo. Nie rozumiałam w jaki sposób lenistwo ma być tym najgorszym.
Nie miałam też pojęcia, jak wyleczyć ludzi z Grzechu. Grzech, tak nazwałam
wirusa, którego wypuściłam na świat pod namową diabła Azazela, który okazał się
o wiele mądrzejszy ode mnie. Wykiwał mnie, jakbym była małą dziewczynką. To on
zniszczył raka, nie ja. I on sprawił, że ludzkość oszalała. Diabeł był
geniuszem w swym fachu. Poinformował mnie dziś o tym, gdy odważyłam się wyjść z
domu po zapasy. Nie sądziłam, bym jutro znalazła jeszcze coś do jedzenia.
Azazel odprowadził mnie do domu i nawet postawił mi kawę. Wypiłam, było mi
wszystko jedno.
A gdy wróciłam do domu, dokładnie
przemyślałam jego słowa. Naprawdę był geniuszem. A ja poczułam się zazdrosna.
DZIEŃ PIĄTY:
ŁAKOMSTWO
Śniadanie zjadłam przed telewizorem,
co uznałam za bezpieczniejszą opcję poznania nowinek ze świata. Tak jak
przypuszczałam, ludzie jedli wszędzie. Oglądałam właśnie relację z napaści
grupy starszych ludzi na cukiernię, pokazali nawet zbliżenia dłoni
zaciskających się zachłannie na pączkach i umazanych lukrem twarzy. Nie
zdziwiło mnie, kiedy prezenterka między słowami wgryzała się w długie pęto
kiełbasy. Ani trochę mnie to nie zdziwiło, jednak straciłam apetyt. Odsunęłam
od siebie talerz z nadgryzioną bułką i upiłam łyk wody. Dopiero wtedy uznałam,
że jestem gotowa wyjść z domu. Ja sprowadziłam na ludzkość Grzech, nie mogłam
się ukrywać i oglądać wszystkiego z okna.
Rano było stosunkowo spokojnie. Poza
faktem, że ludzie napadali na sklepy i wyjadali, co tylko się dało. Inni dla
odmiany pili, wielu z nich zataczało się od nadmiaru alkoholu, niektórzy mieli
tak wzdęte brzuchy, że niewiele brakowało im do eksplozji. I chcieli więcej.
Najgorsza fala nadeszła w godzinach
wieczornych, kiedy jedzenia zabrakło. Wszyscy zdziczeli. Wyrywali sobie
ostatnie kawałki mięsa, polowali na zwierzęta. Na własne oczy widziałam
mężczyznę wgryzającego się w żyjącego jeszcze szczura. Młodzież z jakiegoś
gangu chyba piekła kota. Gdy wybiła północ, ludzie zaczęli polowanie na siebie.
Kanibalizm nie był już tabu. Zamknęłam oczy i oparłam czoło o ścianę,
zasłoniwszy wcześniej okna. Zgasiłam światła. Zadbałam, by ukryć wszystko, co
mogłoby wskazywać, że jestem w domu. Byłam przerażona. Sądziłam, że trzeci dzień
był najgorszy. Nie miałam pojęcia o tym, jak źle jeszcze może się stać.
Drżałam, obejmując się ramionami i próbując nie słyszeć dzikich wrzasków
dobiegających z ulicy. Wrzasku pełnego agonii. Chyba kogoś dopadli. Dobry Boże,
właśnie kogoś dopadli.
Wtedy zaczęłam się modlić.
DZIEŃ SZÓSTY: GNIEW
Obudziły mnie krzyki. Nie otworzyłam
oczu, zamiast tego wyliczyłam na palcach wszystkie grzechy. Dziś była kolej
gniewu. Co może przynieść światu to paskudne uczucie? Nie musiałam czekać na
odpowiedź zbyt długo, bo znów usłyszałam krzyki. Gniew wyzwalał przemoc. Po raz
kolejny upewniłam się, że zasłony są zaciągnięte, nawet nie próbowałam wyglądać
na ulicę. Nie włączyłam telewizji, ani radia. Nie chciałam nic wiedzieć. Nie
chciałam patrzeć, jak świat upada.
Zamknęłam się w łazience. To głupie
i tchórzliwe, ale i tak nie mogłam nic zrobić. Jedynie patrzeć, a tego nie
chciałam. Usiadłam więc w wannie, zaciągnęłam zasłonę i czekałam. Wsłuchiwałam
się w tykanie zegara i czekałam, aż dzień dobiegnie końca.
Nie wiem, jak wszedł. Nagle po
prostu stał w drzwiach do łazienki i patrzył na mnie lśniącymi, czerwonymi
oczami. Uśmiechał się.
- Nie podoba ci się nasze dzieło,
kochanieńka?
- Odejdź. Dość już zrobiłeś.
Azazel pokręcił głową i usiadł na
brzegu wanny.
- Chcę ci opowiedzieć. Dlatego się
nie zaraziłaś, żeby widzieć, jak zmienia się świat. Nie podoba mi się, że
siedzisz w wannie.
Prychnęłam i posłałam mu gniewne
spojrzenie. Po tym, co widziałam, nie bałam się już niczego. Nawet diabła.
- Trudno. Wyjdź. Napawaj się swoim
końcem świata.
Uśmiechnął się i przymknął oczy,
jakby właśnie wsłuchiwał się w muzykę dostępną tylko dla jego uszu. Może nie
byłam zarażona, ale patrząc na niego, czułam gniew. Chciałam, by zapłacił za
wszystko, co zrobił, do czego doprowadził. By cierpiał, jak cierpieli ludzie i
jak ja sama cierpiałam. Gdy tak na niego patrzyłam, obmyślając sposoby zemsty,
uśmiech na jego ustach stał się szerszy. Spojrzał na mnie, ni to z
rozbawieniem, no to z dumą.
- Cudowne uczucie, prawda? Cieszę
się, myślałem, że jesteś nudna. - Sięgnął po moją kosmetyczkę i zaczął
obwąchiwać kremy. - To o czym ci najpierw opowiedzieć? Dewastacje, bójki,
gwałty, morderstwa, tortury? Wiem, co powinno cię zainteresować. Ten twój
znajomy ze szpitala... - urwał, spoglądając na mnie z błyskiem w oczach. -
Posiekali go dziś siekierą, krew dosłownie tryskała!
Nagle poczułam, jak ogarnia mnie
ciemność.
DZIEŃ SIÓDMY:
LENISTWO
Ten dzień miał być końcem, tak mi
się zdawało. Możliwe, że nim był. Wszystko się uspokoiło. Wyjrzałam przez okno,
ludzie leżeli na ulicy, po prostu leżeli i nie robili nic. Ostrożnie otworzyłam
drzwi i wyszłam na klatkę schodową, tam również leżeli ludzie. Niektórych
znałam, innych nie. Przywitałam się, ale nikt mi nie odpowiedział. Miałam
wrażenie, że położyli się w miejscach, w których stali i tak już zostało. Mimo
wszystko, uznałam, że to najłagodniejszy etap Grzechu. Nikt niczego nie
dewastował, nie krzyczał i nie mordował. Po prostu leżeli, jakby stracili chęć
do życia. Może byli zmęczeni po sześciu dniach szaleństwa. Może.
Obeszłam miasto, starając się nie
widzieć plam krwi i fragmentów ludzkich ciał. Do południa nic się nie zmieniło.
Przez chwilę dopadła mnie szalona myśl, że może to koniec, wyzdrowieją, nie
zrobią już nic złego. Obserwowałam ich, w końcu postanowiłam robić notatki.
Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Szturchnęłam pewną kobietę, ale tylko na mnie
spojrzała i nie odezwała się słowem. Nie ruszyła się.
Po raz pierwszy chciałam, by pojawił
się Azazel. Chciałam zadać mu tyle pytań, by powiedział mi, że to koniec,
upewnił, że wszędzie ludzie zachowują się właśnie tak. Telewizji nie było, w
radio słyszałam tylko ciszę. Musiałam z kimś porozmawiać, a tylko on w tej
zgrai wydawał się rozsądny. Czekałam do wieczora. Nie zjawił się.
Bierność ludzi mnie przerażała. Nie
ruszali się nawet, by zaspokoić potrzeby fizjologiczne. Leżeli. Późnym
wieczorem doszłam do wniosku, że chyba umierali. Ich oddech zwalniał. Nie
wiedziałam, czy to efekt wirusa, czy może tak działało lenistwo. Nie mieli
nawet ochoty oddychać?
Nie mogłam na to patrzeć. Znalazłam
kościół, zniszczony jak wszystko inne po dniu gniewu. Weszłam do środka,
zmoczyłam dłoń w resztce wody święconej i się przeżegnałam. Uklękłam przed
ołtarzem i zaczęłam się modlić, błagać o to, by coś się zmieniło. W pewnym
momencie już tylko płakałam. Klęczałam przed krzyżem i szlochałam, wściekła, że
nie otrzymałam odpowiedzi.
Może było za późno. Może powinnam to
zrobić, zanim wirus się rozprzestrzenił. A może kobieta, której dusza należy do
diabła, nie jest mile widziana w domu Boga. Uznałam, że skoro mi nie pomaga,
nie będę się narzucać. Wyszłam, zaciskając pięści. Moja twarz wciąż była mokra
od łez, ale nie płakałam. Czułam tylko żal. I wściekłość. Tak oto kończył się
świat. Zniszczyłam ludzkość. Może i ja byłam geniuszem. Geniuszem zła. A może
marionetką w rękach diabła, który stał przed kościołem i uśmiechał się do mnie.
- Umarli? - Zapytałam cicho.
- Jesteś ostatnia.
- Co teraz?
Wzruszył ramionami.
- Wszyscy pójdziemy do piekła. Mam
dla ciebie specjalne miejsce. - Mrugnął, na jego gest w ziemi pojawiła się
dziura. Dostrzegłam kręte schody i ogień. - Pani pozwoli? - Wyciągnął do mnie
dłoń. Zrezygnowana przyjęłam ją i razem wkroczyliśmy w otchłań. Za nami
podążyły wszystkie udręczone dusze.
KONIEC...
Lucyfer uśmiechnął się, kiedy brama
do piekła została zamknięta. Spojrzał zarozumiale na Najwyższego, podrzucając w
dłoni monetę.
- Mówiłem, że tak będzie. Ludzie to
słaby gatunek, wygrałem, Najwyższy.
Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, znów
spojrzał na to, co zostało z Ziemi. Jeszcze niedawno pięknej planety
powierzonej ludzkości. Na swój sposób była piękna i nawet Lucyfer to
dostrzegał, jednak taka była jego rola. Nie żałował, nigdy nie darzył ludzi
sympatią. Tym razem pozbył się ich na zawsze i po milionach lat knowania,
wreszcie wygrał zakład z Bogiem. Uśmiechnął się szeroko.
- Tak, wygrałem. Ty przegrałeś.
Czyli to koniec. Zagramy w coś innego?
- Nie – odezwał się w zamyśleniu
Najwyższy – to nie koniec. Wygrałeś tylko jedną rundę. Druga się właśnie
rozpoczęła. - Skinął głową archaniołowi Rafaelowi, który wylądował u jego stóp,
trzymając w ramionach małą, może pięcioletnią dziewczynkę.
- Niemożliwe, wszyscy mieli...
Najwyższy uśmiechnął się i dotknął
jasnych loczków dziecka.
- Jej matka się modliła. Ona także,
przez wszystkie siedem dni.
Lucyfer parsknął, patrząc na dziecko
z niechęcią.
- To tylko jedno dziecko, za mało,
byś miał szansę.
- Nie jest jedyną niewinną, ale
gdyby nawet, jedno wierzące serce to dość, by mógł stać się cud. Jak ci na
imię, dziecko?
Dziewczynka uśmiechnęła się,
ukazując krzywe ząbki.
- Kasia. I zostanę panią doktor.
Archanioł zasłonił dziewczynce uszy,
gdy diabeł zaklął szpetnie. Zostali sami, kiedy Lucyfer zszedł do podziemi.
Dziś miał na kim się wyżyć. Rafael spoglądał za nim, kręcąc głową. Drobna dłoń
chwyciła jego palce, ścisnął ją i posłał dziecku ciepły uśmiech. Oboje
spojrzeli na Najwyższego.
- Jesteś gotowa na cud, Kasiu?
I POCZĄTEK...
Iara Majere
Mocne. Bardzo mocne. I przerażające...
OdpowiedzUsuńPróbuję się w różnych gatunkach i tematach. ;)
UsuńI bardzo dobrze Ci wychodzi! :)
UsuńZgadzam się z przedmówczynią. Uważam, że bardzo ciekawa koncepcja i czytałam z narastającym niepokojem, zwłaszcza od części, opisującej pierwszy dzień. Natomiast jeśli chodzi o część, zatytułowaną "Przed", muszę się przyczepić kilku szczegółów natury merytorycznej - po pierwsze, jeżeli bohaterka oglądałaby pod mikroskopem próbkę umieszczoną w probówce, to niczego by nie zobaczyła i mówię to, korzystając z własnego doświadczenia, po drugie nie sądzę, żeby w laboratorium trzymali szczepionkę tak po prostu w kubku i po trzecie czas od faktycznego wynalezienia szczepionki do rozpoczęcia badań klinicznych jest niewiarygodnie krótki, a poza tym trudno mi uwierzyć w to, że pacjenci byli szczepieni w laboratorium. Niemniej jednak, wszystko to, czego się przyczepiłam, to jedynie drobne niedociągnięcia w opowiadaniu, które jest naprawdę bardzo dobre.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)
Probówka i kubek chyba faktycznie mi nie wyszły. Dzięki za uwagi.:)
UsuńSłużę uprzejmie ;) Akurat tak się składa, że pisze pracę na temat nowotworów, więc temat jest mi bliski.
UsuńA zatem informacje z pierwszej ręki, tym bardziej dziękuję. A swoją drogą to bardzo ciekawy temat pracy.
UsuńTak dokładniej, to piszę pracę na temat molekularnych podstaw chorób nowotworowych, więc sporo czytam o mechanizmach, nowatorskich sposobach terapii i samej medycynie molekularnej, więc gdybyś kiedyś miała pytania, to służę pomocą ;) A siedzenie w laboratorium potrafi dać dużo satysfakcji, zwłaszcza jeżeli robi się coś, co ma jakieś znaczenie ;) Ale o tym to ja bym mogła godzinami opowiadać ;)
UsuńCiekawe opowiadanie.:) Gdyby jednak los całej ludzkości zależał od zaledwie jednej osoby, to Szatan już dawno by zatriumfował. Jednak sama koncepcja tego była ciekawa.;)
OdpowiedzUsuń"Kochanieńka". xD
Świat może nie, ale czasem jeden człowiek może nieźle namieszać.:)
UsuńNo co, ładnie do niej mówił. :D
Mówił do niej tak, jak pewien inny nam znany czarny charakter. ^^
OdpowiedzUsuńWie co dobre. xD
UsuńZaiste. xD
UsuńA za niedługo będzie kolejny tekst z tym oto diabłem. Wzbogaci nieco słownictwo. xD
Usuń