Od autorek

Od autorek
Zapraszamy na "Bliźniaczki", postapokaliptyczne opowiadanie o zombie.
Jeśli chcecie dostawać powiadomienia o kolejnych opowieściach, dajcie znać w
komentarzu. Pozdrawiamy i czekamy na Wasze opinie:)

poniedziałek, 23 lutego 2015

Grzech



https://cdn2.iconfinder.com/data/icons/4-music-icons/128/2.png










PRZED
            Uniosłam do ust kubek z kawą i skrzywiłam się, kiedy okazał się pusty. Wstałam, przeciągając się z cichym westchnieniem. Dochodziła trzecia w nocy, potrzebowałam więcej kawy, jeśli chciałam nadal pracować. Kilka litrów więcej. Zajrzałam do ekspresu i przelałam jego zawartość do kubka, po czym nastawiłam kolejny. Przeszłam się po pomieszczeniu, żeby rozprostować nogi. Miałam dość siedzenia przy biurku i spoglądania w mikroskop; prawdę powiedziawszy, ledwie widziałam na oczy i poza kawą przydałoby mi się kilka godzin snu, na który nie mogłam sobie pozwolić. Pracowałam nad nowym rodzajem szczepionki i byłam naprawdę blisko, jednak ciągle coś robiłam nie tak.
            To miał być przełom w dziedzinie medycyny. Moje badania miały zmienić świat, sprawić, że ludzie przestaną chorować na raka. Pracowałam nad tym przez większość życia. Wszystko zaczęło się od choroby mojego przyjaciela, gdy miałam siedemnaście lat. Umarł, a ja postanowiłam, że nie chcę żegnać w ten sposób nikogo więcej. Dlatego poszłam na medycynę i jeszcze na studiach rozpoczęłam badania nad genetyką. Wiedziałam, jak tworzą się komórki, jak się rozwijają, a nawet jak zmniejszyć ryzyko ich powstania, ale wciąż nie wiedziałam, jak sprawić, by zniknęły. Nie chciałam zmniejszać ryzyka, chciałam je wyeliminować. Podczas ostatnich badań myślałam, że się udało. Komórki nowotworowe zaczęły się kurczyć, ale po tygodniu nastąpił nawrót i kolejna porcja szczepionki nie działała. Miałam zamiar siedzieć w laboratorium tak długo, aż uda mi się coś osiągnąć.
            Dlatego dopiłam kolejną kawę i dolałam sobie świeżej, gdy zegar wybił trzecią w nocy. Zajrzałam przez okno, jakbym mogła znaleźć tam jakąś inspirację. Ciemno, pusto i w dodatku zaczęło padać. Cudownie.
            - Ta kawa cię wykończy, kochanieńka. - Podskoczyłam, słysząc niski, męski głos, ani trochę nie pasujący do wypowiedzianych słów.
            Odwróciłam się, chwytając pierwsze, co wpadło mi w ręce.
            - Chcesz zaatakować mnie fiołkiem? Doprawdy, skarbie?
            - Nie fiołkiem, tylko doniczką. Doniczka to niebezpieczna broń – wyjaśniłam w celu usprawiedliwienia. Doniczki naprawdę mogą być śmiertelnie groźne.
            Przyjrzałam się mężczyźnie siedzącemu przy moim stanowisku pracy. Nie mogłam stwierdzić tego na pewno, bo nogi częściowo zasłaniało mu biurko, ale chyba był wysoki. Miał ciemną cerę i długie czarne włosy upięte na karku w luźny węzeł. Uśmiechnął się i choć był to zwyczajny uśmiech, poczułam, że po plecach przebiegły mi dreszcze. Całe wojsko dreszczy. Wtedy światło padło na oczy nieznajomego, a te błysnęły krwawą czerwienią. Myślę, że to wojsko miało ze sobą także czołg.
            - Tu nie wolno wchodzić – poinformowałam go.
            - Skarbie, zawsze wchodzę tam, gdzie mam ochotę. Gdybym nie mógł tu być, to by mnie nie było, prawda? A teraz odłóż ten fiołek, nie jestem mordercą.
            Ha, ty tak twierdzisz. Mocniej zacisnęłam palce na doniczce.
            - Dobra, zabójco, rzucaj. - Rozłożył ramiona i posłał mi psotny uśmiech. - Ostatecznie możemy się trochę pobawić.
            - Kim jesteś? - Po chwili wahania odstawiłam fiołek na parapet i w myślach przeprosiłam go za stres, na jaki został przeze mnie narażony. - Ochrona cię wpuściła?
            - Nie mieli nic przeciwko, bym wszedł. - Oparł łokcie o biurko, splótł palce i wsparł na nich brodę. - Usiądź, chciałbym posłuchać o rezultatach twojej pracy w tej firmie. Twoje badania trwają już dość długo, nie sądzisz?
            - Nie możesz zaglądać tu w środku nocy i oczekiwać, że zdam ci relację z wyników moich badań. Wyjdź. - Ruszyłam w jego stronę i byłam już naprawdę poirytowana. - Wezwę ochronę.
            - Nie przyjdą, ale możesz próbować. - Skinął głową na krzesło naprzeciwko. - Wiem też, że twoje badania nie wykazały żadnych postępów. Zagajałem rozmowę – wyjaśnił.
            Nic nie rozumiałam. Kim był ten tajemniczy, mroczny mężczyzna? Uśmiechał się jak diabeł, mówił jak gangster i wyglądał jak model. Z tych, którzy reklamują wszystkie nieprzyzwoitości emitowane po północy. Nie żebym miała czas oglądać takie programy. Albo ochotę. Skąd, po prostu moja sąsiadka czasem zapominała ściszyć telewizor i... no dobra, czasem podsłuchiwałam i co z tego?
            - Kim jesteś? - ponowiłam pytanie, nie licząc na żadną zadowalającą odpowiedź.
            - Twoją chrzestną wróżką, skarbie. Wiem, jak możesz osiągnąć swój cel. Chcesz zniszczyć komórki rakowe, prawda? Zaszczepić każdego człowieka i sprawić, że nikt nie zachoruje. - Machnął dłonią. - Takie tam, sama rozumiesz.
            Tym razem usiadłam. Gdybym tego nie zrobiła, mogłabym upaść z wrażenia i obić sobie parę wrażliwych miejsc. Odruchowo sięgnęłam po ekspres z kawą, ale odsunął go ode mnie i pogroził palcem. Wzruszyłam ramionami.
            - Chcesz powiedzieć, że masz recepturę, która...
            - Która sprawi, że twoja szczepionka zacznie działać, tak. - Wyjął z kieszeni eleganckiej marynarki mały czerwony flakonik. - Wystarczy jedna kropla.
            Wyciągnęłam rękę po flakonik, ale on schował go z powrotem do kieszeni, jego oczy zabłysły czerwienią. Szkła kontaktowe, zdecydowałam.
            - Nie tak szybko, skarbie. Nic za darmo.
            Uniosłam brwi.
            - Myślałam, że jesteś moją wróżką chrzestną.
            Uśmiechnął się przeciągle, a ja nagle miałam ochotę schować się pod biurko. Albo jeszcze lepiej: uciekać, gdzie pieprz rośnie.
            - Nie proszę o nic wielkiego... tylko o dowód moich zasług dla ciebie. - Znów wyjął flakonik, zdjął korek i jedną, maleńką kroplę wlał na próbówkę, którą wcześniej badałam. Umieścił ją w mikroskopie i podsunął mi.
            Zajrzałam. Ciekawość naukowca nie zna granic i nieważne, co mogłoby nastąpić za chwilę, po prostu musiałam zajrzeć. Tak więc spojrzałam i... to się po prostu działo. Na moich oczach. Stworzona przeze mnie szczepionka w połączeniu z tajemniczym specyfikiem zaatakowała komórki nowotworowe. A potem je pochłonęła. Całkowicie. Miałam przed sobą lek na raka.
            - Udało ci się, wynalazłeś...
            - Nie. - Pokręcił głową i oparł się o poduszkę, którą zwykle podkładałam sobie pod plecy, gdy zbyt długo siedziałam przy tym biurku. - Ty to zrobiłaś. Ja tylko trochę ci pomogłem. A teraz, jeśli możesz... - wyjął zza poły marynarki pergamin zwinięty w rulon. Położył go na stole i podał mi piękne, z pewnością potwornie drogie, piórko. - Jeden mały podpis na końcu. Krwią, jeśli łaska.
            Zamrugałam. Musiałam się przesłyszeć, na pewno nie chodziło mu o krew. Sięgnęłam po pergamin i rozwinęłam go na wolnym fragmencie biurka. Rzuciłam okiem na jego zawartość, bardzo dużo punktów. Skrzywiłam się, nienawidzę czytać umów, niemal zawsze okazuje się, że czegoś nie doczytałam.
            - Masz na imię... - zmrużyłam oczy. Nie, to musiał być błąd.
            - Azazel, owszem. Twoje jest poniżej, Katarzyna Stefańska. Podpisz i zawartość tego flakonika będzie twoja.
            - To jakiś dowcip, czy rodzice cię nie kochali?
            Uśmiechnął się i wsunął piórko między moje palce.
            - Jestem wyrodnym synem. A to nie jest dowcip. Chcesz tej szczepionki, prawda, Kasieńko?
            Chcę. Chcę jak cholera. Ale nie podoba mi się twoje imię.
            - To za mało. - Wskazałam na flakonik. - I co właściwie podpisuję?
            - Wystarczy, zapewniam cię. To standardowa umowa, podpisz, a już nikt nie zachoruje. Dzięki twojej szczepionce.
            Zawahałam się. To wszystko było takie dziwne. Ale miałam lek na wyciągnięcie ręki. Gdybym dostała ten flakonik, mogłabym go przebadać i być może naprawdę nie potrzebowałabym więcej. Musiałam tylko podpisać. Azazel znów się uśmiechał, a jego oczy lśniły.
            Zacisnęłam palce na piórze i podpisałam, nim zdążyłam się rozmyślić. W chwili, gdy napisałam moje imię i nazwisko, poczułam ból w dłoni. Upuściłam pióro i ze zdumieniem przyjrzałam się ranie ciągnącej się wzdłuż jednej z linii. Mój podpis mienił się czerwienią. Co ja zrobiłam...?
            - Doskonale! - Azazel klasnął w dłonie, zgarnął pergamin i pospiesznie go schował. Postawił flakonik na blacie biurka. - Interesy z tobą to przyjemność, cukiereczku. Teraz dodaj to do szczepionki i rak przepadnie na zawsze. A, byłbym zapomniał. Twoja dusza należy teraz do mnie, ale nie przejmuj się, piekło wcale nie jest takie straszne. To ta paskudna antyreklama tych z góry. Pierzaści rozpuszczają plotki, bo mamy większy nabór. - Mrugnął do mnie. - Było miło, pani doktor.
            I zniknął. Rozpłynął się w ciemności, która zdawała się emanować z jego ciała. Ostatnie, co widziałam to czerwony blask jego oczu.
            Obudziłam się zlana potem. W laboratorium było ciemno, musiał wysiąść prąd. Wyjęłam z kieszeni komórkę i spojrzałam na wyświetlacz. Minuta po czwartej, gdyby nie padało, za oknem robiłoby się już jasno. Potarłam oczy i wymacałam kubek z kawą. Wciąż miałam w głowie ten dziwny sen, który sprawił, że dostałam dreszczy. O szczepionce na raka i mężczyźnie o uśmiechu diabła. Azazel, tak miał na imię w moim śnie. Co za głupota, można by pomyśleć, że śnię o zaprzedaniu duszy.
            Wtedy mój wzrok padł na mały flakonik wypełniony czymś czerwonym. Przysunęłam sobie mikroskop i zajrzałam. Zero komórek rakowych. Serce waliło mi jak oszalałe, uniosłam prawą dłoń, dostrzegłam na niej niewielkie rozcięcie.
            Wynalazłam szczepionkę na raka. I podpisałam cyrograf.
            Starannie przebadałam próbkę po raz kolejny, po czym skinęłam głową mojemu przyjacielowi i współpracownikowi, Tomkowi. Uśmiechnął się i wyjął z opakowania strzykawkę. Napełnił ją płynem z kubka stojącego przy mikroskopie.
            - Nie wierzę, że za chwilę to zrobimy. Pierwsza szczepionka na raka. Niesamowite.
            Przytaknęłam, otwierając notes na czystej stronie. Stuknęłam długopisem w papier i zapisałam dzisiejszą datę. Dzień, który okaże się przełomem w dziedzinie medycyny.
            - Magdo, poproś pierwszego ochotnika – odezwałam się do ciemnowłosej kobiety, kręcącej się po sali. Skinęła głową i niemal podbiegła do drzwi. Otworzyła je i wyczytała pierwsze nazwisko z listy.
            Mężczyzna, który wszedł do sali, był młody, młodszy ode mnie. Z dużymi brązowymi oczami i przydługimi poczochranymi włosami koloru słomy wyglądał mizernie, tym bardziej, że podkreślały zbyt szczupłą twarz. Poprawił za dużą, flanelową koszulę i posłał mi nieśmiały uśmiech. Magda posadziła go na kozetce i pokrzepiająco ścisnęła jego ramię.
            - Krzysztof Sołtysiak? - zapytałam, zatrzymując długopis nad kartką papieru. Mężczyzna, a właściwie chłopak skinął głową. - Nie jesteś za młody? To pierwsza próba i nie mamy pewności...
            - Nie jestem już dzieckiem, pani doktor, mogę podejmować decyzje za siebie.
            - Od jak dawna chorujesz?
            Chłopak wzruszył ramionami i przeczesał dłonią włosy.
            - Od lat. Leki już nie działają. To moja ostatnia szansa. I mojej siostry.
            Leki nie działają, czy ich nie bierzesz? Przyjrzałam mu się uważnie, ale skoro sam się zgłosił, nie mogłam go wyprosić. Nie lubiłam testować leków w taki sposób, ale nie mogłam zrobić tego na sobie. Potrzebowałam chorego. Skoro na zwierzęta działało, nie mogło też zaszkodzić ludziom. Naprawdę potrzebowałam tych badań.
            - Dobrze, niech tak będzie.
            Skinęłam głową Tomkowi, który natychmiast zaczął przygotowywać Sołtysiaka do szczepienia. Zadałam chłopakowi jeszcze kilka pytań dotyczących przebiegu jego choroby i odnotowałam je skrupulatnie. Dziesięć minut później było po wszystkim i Magda poprosiła kolejnego pacjenta. Łącznie zaszczepiliśmy dziesięć osób. Jeśli komórki rakowe zaczną reagować zgodnie z planem, zaszczepimy więcej osób. O wiele więcej.
            - Proponuję kolację. Z ogromną ilością szampana. Co ty na to? - Tomek przytrzymał dla mnie drzwi, gdy wieczorem opuszczaliśmy szpital. Naszych dziesięciu pacjentów zostało tam na noc, by ktoś mógł ich stale obserwować. To ja powinnam ich doglądać, jednak kazano mi iść do domu i się wyspać. Podobno zasłużyłam, ale nie byłam tego taka pewna.
            - Zbyt wcześnie na świętowanie. Nie wiemy, czy szczepionka zadziała na żywych pacjentów.
            - Zadziała. Nie wydajesz się tym zbyt podekscytowana... Wątpisz, że się uda?
            - Wątpić jest rzeczą ludzką, ale nie o to chodzi. Po prostu muszę mieć pewność. Muszę zobaczyć to na własne oczy. Póki tak się nie stanie, należy brać pod uwagę, że coś może pójść nie tak. Wszystko może pójść nie tak.
            A biorąc uwagę tego, kto pomógł mi stworzyć szczepionkę, niepowodzenie wydawało mi się nawet bardziej niż możliwe.
            - Daj spokój, pesymistko. Nigdy się nie bawisz? No dobra, skoro nie kolacja z szampanem, to może kino? Albo obejrzymy coś razem u mnie?
            Obejrzeliśmy film. Zjedliśmy cały kubełek tłuściutkiego popcornu i wypiliśmy butelkę musującego wina dostępnego w każdym sklepie. Kilka komedii rozluźniło mnie na tyle, że usnęłam na kanapie, nie spałam jednak długo, bo nad ranem obudził mnie telefon. Odebrałam zaspana, przecierając oczy.
            - Taaak? - Ziewnęłam i wymacałam kubek. Pusty. Westchnęłam i poczłapałam do kuchni, wiedziałam, że Tomek zawsze ma kawę w ekspresie.
            - Jest pani potrzebna w szpitalu, pani doktor.
            Te słowa obudziły mnie skuteczniej niż cały dzbanek kawy. Coś się działo. Z moimi pacjentami.
            - Co się dzieje?
            - Musi to pani sama zobaczyć.
            To mogło oznaczać wszystko i nic. Upiłam łyk kawy i pobiegłam do przedpokoju, szukając butów.
            - Będę za dwadzieścia minut.
            Włożyłam buty i przygładziłam nieco fryzurę.
            - Kasia, co się stało? - Tomek zatrzymał się w drzwiach i spoglądał na mnie sennie. - Jeszcze rano...
            - Muszę jechać do szpitala, coś się dzieje.
            Mój przyjaciel natychmiast się ożywił. Chwycił kluczyki i posłał mi uśmiech.
            - Jadę z tobą. Założę się, że szczepionka działa.
            Jakże chciałam w to wierzyć.
            - Nie zapomnij włożyć butów.
            Nie mogłam w to uwierzyć. W ciągu nocy komórki nowotworowe wszystkich dziesięciu pacjentów zostały pochłonięte przez ciałka wytwarzane przez szczepionkę. Byli zdrowi. Na wszelki wypadek przebadałam wszystkich jeszcze raz, sprawdziłam, czy nie nastąpiły żadne efekty uboczne. Byli czyści. Zero raka, zero efektów ubocznych. Tylko ciałka wytworzone przez szczepionkę. Wtedy zaczęłam wierzyć, że naprawdę się udało i wyleczę ludzkość z raka.
            Dwie godziny później zobaczyłam coś dziwnego w próbówkach. Komórki przejęte przez szczepionkę zaczęły mutować. Lek pochłaniał zdrową tkankę. Pięć godzin później komórki zajęte przez szczepionkę stały się silniejsze. Wieczorem szczepionka zaczęła atakować i pochłaniać wszystko.
DZIEŃ PIERWSZY: PYCHA
            Nie rozumiem. Moich dziesięciu ochotników zaczęło zachowywać się inaczej. Stali się aroganccy i pewni siebie. Kłócili się, wymądrzali, krzyczeli na personel, który ich zdaniem wszystko robił źle. A potem to zachowanie podchwycili inni pacjenci. I lekarze. Ludzie, których mijałam na ulicy. Tomek uznał, że nie możemy się dłużej przyjaźnić, bo jest dla mnie za dobry. Wszyscy oszaleli. Zostałam tylko ja.
            Nie wiem, jak do tego doszło. Może zwyczajnie świat stanął na głowie na jeden dzień. A może sam diabeł maczał w tym palce. Miałam nieodparte wrażenie, że zachowanie ludzi ma coś wspólnego z moją szczepionką. Nie wiedziałam, dlaczego tak działa, ani jak przeszła na innych. Roznosiła się niczym wirus. Do takiego wniosku doszłam w drodze do domu. Zatem, jeśli lek stał się wirusem, należało stworzyć kolejną szczepionkę, działającą przeciwnie do tej, która już istniała. Problem polegał na tym, że poza efektem ubocznym, lek wywoływał remisję komórek rakowych. Bałam się, że jeśli spróbuję sporządzić antylek – wywołam nowotwór. Nie mogłam tak ryzykować.
            Zagryzłam wargę, kiedy wpadła na mnie Ewelina, moja sąsiadka i dobra koleżanka.
            - Nie widzisz, jak chodzisz? Przez ciebie będę miała wygniecioną sukienkę, no jak to wygląda? - burknęła na mnie i zajęła się wygładzaniem ubrania.
            -  Nie jest wygnieciona, wyglądasz dobrze – odpowiedziałam.
            - Nie dobrze, lecz fenomenalnie, ale ty nigdy tego nie zrozumiesz z tą swoją prostotą. - Przyjrzała mi się krytycznie, a ja mimowolnie zapragnęłam się skulić.
            - Ta sukienka jest okropna, nie wygładzaj jej, spal to paskudztwo – rozległ się głos za moimi plecami. Natychmiast go rozpoznałam, od dwóch nocy nawiedzał mnie w snach. Odwróciłam się gwałtownie i spojrzałam w niepokojące czerwone tęczówki.
            - Ty! To wszystko dzieje się przez ciebie, prawda? - zapytałam cicho, nie chcąc, by Ewelina usłyszała naszą wymianę zdań, ale ledwie hamowałam złość.
            Odpowiedział mi uśmiechem, który przyprawił mnie o dreszcze. Położył dłoń na moim karku i przybliżył twarz. Już się nie złościłam. Byłam przerażona, chciałam krzyczeć i uciekać, czułam jednak, że to nie zdałoby się na nic przeciwko komuś, kto władał piekielnymi mocami.
            - To dopiero początek naszego dzieła. Poczekaj, co stanie się jutro.
            - Oszukałeś mnie.
            - Ja? Bynajmniej! Przecież twój specyfik wyleczył raka, prawda?
            - Ale wywołuje arogancję i przenosi się... no właśnie, jak się przenosi?
            Weszliśmy na klatkę schodową, Azazel zaprowadził mnie do drzwi i wyjął klucz z mojej dłoni. A ja mu na to pozwoliłam. Czułam się dziwnie ociężała, niezdolna do protestów poza tymi słownymi. Wiedziałam, że w jakiś sposób wywierał na mnie wpływ, podporządkowywał swojej woli jak marionetkę.
            - Przez powietrze. To, co jedni wydychają, wdychają inni.
            Zatem miałam rację, że to wirus. Rozprzestrzeniał się błyskawicznie i nie sądziłam, że na tym etapie, da się to zatrzymać.
            - Dlaczego na mnie nie zadziałało?
            - Uodporniłem cię. Chcę, żebyś mogła podziwiać nasze dzieło do końca.
            Otworzył drzwi do mojego mieszkania i wprowadził mnie do środka. Rzucił klucze na szafkę i pochylił się, by wyszeptać mi do ucha, że jutro czeka mnie kolejny ekscytujący dzień. Żebym podziwiała i czuła się dumna.
            Kiedy zniknął, omal nie osunęłam się na podłogę. Nie wiem, jak dotarłam na kanapę. Nie wiem czy zamknęłam drzwi, czy może on to zrobił. Jedyne, o czym mogłam myśleć, to moja bezgraniczna głupota, gdy wzięłam od Azazela fiolkę. Tak naprawdę nie wierzyłam, że jest diabłem, że sprzedam mu duszę, że mnie oszuka. Byłam zbyt pochłonięta substancją, która doprowadziła moją szczepionkę do stanu finalnego. Tymczasem pomogłam mu stworzyć wirus, na razie niegroźny, ale czułam, że będzie gorzej. Będą kolejne objawy nowej choroby, Azazel mnie o tym uprzedził. Czy ludzie zdadzą sobie sprawę, że są chorzy? Że ich zachowanie jest czymś więcej niż objawem paskudnego charakteru lub złego dnia?
            Spojrzałam na zegarek, bojąc się nastania jutra i tego, co miało ze sobą przynieść.
DZIEŃ DRUGI: CHCIWOŚĆ
            Zaczęło się od tego, że pewien młody chłopak ukradł samochód. Zwyczajnie, wybił szybę, pogmerał w kablach i odjechał. Na ruchliwej ulicy spod sklepu jubilerskiego, w którym właściciel samochodu domagał się wydania mu pierścionka z rubinem. I wszystkich innych kosztowności. Nie żeby miał zamiar je kupić, skąd, po prostu chciał je mieć.
            Potem urocza starsza pani wybiła szybę w sklepie z markową odzieżą, zgarnęła futro z wystawy i uciekła, a koleżanki podążyły jej śladem. Kiedy pojawiła się policja, w sklepie już nie było co ukraść. Spisali protokół, a potem pobili się o to, czyja odznaka jaśniej lśni.
            Wszystko to widziałam najpierw przez okno, a teraz w niewielkim telewizorze w miejscu pracy. Dziś nikt nie pracował, wszyscy poddali się szaleństwu posiadania, lecz nikt nie chciał zarabiać. Widziałam ludzi wyrywających sobie strzykawki, dopiero wtedy zamknęłam się w laboratorium. Przekręciłam klucz i dosunęłam jedną z szafek do drzwi.
            Dopiero wtedy zaczęłam pracować. Badałam jeszcze raz próbki pobrane od pacjentów po podaniu im szczepionki. Tkanki się zmieniły, ale nie mogłam zrozumieć, jak następowały te zmiany. Choćbym nie wiem, ile czasu spędziła w laboratorium wymieniając próbki, nigdy nie dojdę do tego, na jakiej zasadzie następują mutacje. A więc nie będę mogła rozpracować, co czeka mnie kolejnego dnia.
            Westchnęłam i sięgnęłam po kubek z kawą, ale powstrzymałam się, nim podniosłam go do ust. Kawa mi nie pomoże, uznałam, wylewając ją do zlewu. Podeszłam do okna, słysząc wycie syreny policyjnej. Ktoś właśnie na moich oczach obrabował sklepik z pamiątkami. Gdzieś w oddali wybuchł pożar, słyszałam pędzące wozy strażackie i widziałam unoszący się dym. Niemal dostrzegłam w nich twarz diabła. Już prawie słyszałam jego śmiech. Dopiero po chwili zrozumiałam, że naprawdę słyszę śmiech, nie należał on jednak do diabła, lecz do kogoś za drzwiami. Podeszłam tam powoli, odsunęłam szafkę i uchyliłam drzwi, zerkając na korytarz. Śmiał się jeden z sanitariuszy i sprawiał wrażenie człowieka pod wpływem narkotyków. Obok przebiegła doktor Szeska, miła kobieta po pięćdziesiątce. Udawała samolot. Przełknęłam ślinę, dostrzegając Tomka wybiegającego z sali i krzyczącego coś o białym zającu. Podbiegł do recepcji po kolejną dawkę leków.
            Stał tam, ubrany w lekarki fartuch, z włosami ciasno związanymi na karku i rozdawał ludziom strzykawki napełnione jednym z leków dla szczególnie trudnych pacjentów. Uśmiechnął się do mnie, ukazując białe zęby i mrugnął wesoło. Oczy zalśniły mu czerwienią, gdy zatrzaskiwałam drzwi do laboratorium.
DZIEŃ TRZECI: NIECZYSTOŚĆ
            To był chyba najgorszy dzień. Nie poszłam do pracy, w ogóle nie wyszłam w domu. Zaczęło się niewinnie od pocałunków na ulicy. Namiętnych pocałunków, które ja rezerwowałam tylko dla domowego zacisza. Potem ludzie poddawali się żądzy, zrzucając z siebie ubrania, dotykając się i wreszcie kopulując, gdzie tylko popadnie. Tak, właśnie tak to nazwałam. Wszystkich ogarnęło dzikie, nieokiełznane pożądanie i nie myśleli o niczym innym niż o zaspokojeniu. Całe miasto zmieniło się w miejsce orgii. Płeć i wiek nie miały znaczenia. Nic nie miało znaczenia, gdy ciało uderzało o ciało. Zaciągnęłam zasłony i nie włączyłam telewizora, bojąc się, co mogę tam zobaczyć.
            Usiadłam w salonie, podciągnęłam pod siebie nogi i obserwowałam wskazówki zegara. Ten dzień musi się kiedyś skończyć. Po raz pierwszy chciałam, by nadeszła nowa fala mutacji.
            Kiedy zasypiałam, byłam pewna, że słyszę za oknem Azazela nawołującego ludzi, by poddali się swym najbardziej grzesznym pragnieniom i fascynacjom.
DZIEŃ CZWARTY: ZAZDROŚĆ
            Zrozumiałam. Wreszcie wiedziałam, na czym polega mutacja. Pycha, chciwość, nieczystość... kiedy dziś usłyszałam sąsiadkę robiącą awanturę mężowi, który obudził się przy trójce drobnych blondynek i nie poświecił wczoraj żonie dostatecznie dużo czasu, zrozumiałam. Dziś był dzień zazdrości.
            Tak jak przypuszczałam, ludzie łypali na siebie gniewnie, wykłócali się i próbowali zniszczyć wszystko, co nie należało do nich. Zatem jutro nadejdzie łakomstwo, po nim gniew i wszystko zakończy lenistwo. Nie rozumiałam w jaki sposób lenistwo ma być tym najgorszym. Nie miałam też pojęcia, jak wyleczyć ludzi z Grzechu. Grzech, tak nazwałam wirusa, którego wypuściłam na świat pod namową diabła Azazela, który okazał się o wiele mądrzejszy ode mnie. Wykiwał mnie, jakbym była małą dziewczynką. To on zniszczył raka, nie ja. I on sprawił, że ludzkość oszalała. Diabeł był geniuszem w swym fachu. Poinformował mnie dziś o tym, gdy odważyłam się wyjść z domu po zapasy. Nie sądziłam, bym jutro znalazła jeszcze coś do jedzenia. Azazel odprowadził mnie do domu i nawet postawił mi kawę. Wypiłam, było mi wszystko jedno.
            A gdy wróciłam do domu, dokładnie przemyślałam jego słowa. Naprawdę był geniuszem. A ja poczułam się zazdrosna.
DZIEŃ PIĄTY: ŁAKOMSTWO
            Śniadanie zjadłam przed telewizorem, co uznałam za bezpieczniejszą opcję poznania nowinek ze świata. Tak jak przypuszczałam, ludzie jedli wszędzie. Oglądałam właśnie relację z napaści grupy starszych ludzi na cukiernię, pokazali nawet zbliżenia dłoni zaciskających się zachłannie na pączkach i umazanych lukrem twarzy. Nie zdziwiło mnie, kiedy prezenterka między słowami wgryzała się w długie pęto kiełbasy. Ani trochę mnie to nie zdziwiło, jednak straciłam apetyt. Odsunęłam od siebie talerz z nadgryzioną bułką i upiłam łyk wody. Dopiero wtedy uznałam, że jestem gotowa wyjść z domu. Ja sprowadziłam na ludzkość Grzech, nie mogłam się ukrywać i oglądać wszystkiego z okna.
            Rano było stosunkowo spokojnie. Poza faktem, że ludzie napadali na sklepy i wyjadali, co tylko się dało. Inni dla odmiany pili, wielu z nich zataczało się od nadmiaru alkoholu, niektórzy mieli tak wzdęte brzuchy, że niewiele brakowało im do eksplozji. I chcieli więcej.
            Najgorsza fala nadeszła w godzinach wieczornych, kiedy jedzenia zabrakło. Wszyscy zdziczeli. Wyrywali sobie ostatnie kawałki mięsa, polowali na zwierzęta. Na własne oczy widziałam mężczyznę wgryzającego się w żyjącego jeszcze szczura. Młodzież z jakiegoś gangu chyba piekła kota. Gdy wybiła północ, ludzie zaczęli polowanie na siebie. Kanibalizm nie był już tabu. Zamknęłam oczy i oparłam czoło o ścianę, zasłoniwszy wcześniej okna. Zgasiłam światła. Zadbałam, by ukryć wszystko, co mogłoby wskazywać, że jestem w domu. Byłam przerażona. Sądziłam, że trzeci dzień był najgorszy. Nie miałam pojęcia o tym, jak źle jeszcze może się stać. Drżałam, obejmując się ramionami i próbując nie słyszeć dzikich wrzasków dobiegających z ulicy. Wrzasku pełnego agonii. Chyba kogoś dopadli. Dobry Boże, właśnie kogoś dopadli.
            Wtedy zaczęłam się modlić.
DZIEŃ SZÓSTY: GNIEW
            Obudziły mnie krzyki. Nie otworzyłam oczu, zamiast tego wyliczyłam na palcach wszystkie grzechy. Dziś była kolej gniewu. Co może przynieść światu to paskudne uczucie? Nie musiałam czekać na odpowiedź zbyt długo, bo znów usłyszałam krzyki. Gniew wyzwalał przemoc. Po raz kolejny upewniłam się, że zasłony są zaciągnięte, nawet nie próbowałam wyglądać na ulicę. Nie włączyłam telewizji, ani radia. Nie chciałam nic wiedzieć. Nie chciałam patrzeć, jak świat upada.
            Zamknęłam się w łazience. To głupie i tchórzliwe, ale i tak nie mogłam nic zrobić. Jedynie patrzeć, a tego nie chciałam. Usiadłam więc w wannie, zaciągnęłam zasłonę i czekałam. Wsłuchiwałam się w tykanie zegara i czekałam, aż dzień dobiegnie końca.
            Nie wiem, jak wszedł. Nagle po prostu stał w drzwiach do łazienki i patrzył na mnie lśniącymi, czerwonymi oczami. Uśmiechał się.
            - Nie podoba ci się nasze dzieło, kochanieńka?
            - Odejdź. Dość już zrobiłeś.
            Azazel pokręcił głową i usiadł na brzegu wanny.
            - Chcę ci opowiedzieć. Dlatego się nie zaraziłaś, żeby widzieć, jak zmienia się świat. Nie podoba mi się, że siedzisz w wannie.
            Prychnęłam i posłałam mu gniewne spojrzenie. Po tym, co widziałam, nie bałam się już niczego. Nawet diabła.
            - Trudno. Wyjdź. Napawaj się swoim końcem świata.
            Uśmiechnął się i przymknął oczy, jakby właśnie wsłuchiwał się w muzykę dostępną tylko dla jego uszu. Może nie byłam zarażona, ale patrząc na niego, czułam gniew. Chciałam, by zapłacił za wszystko, co zrobił, do czego doprowadził. By cierpiał, jak cierpieli ludzie i jak ja sama cierpiałam. Gdy tak na niego patrzyłam, obmyślając sposoby zemsty, uśmiech na jego ustach stał się szerszy. Spojrzał na mnie, ni to z rozbawieniem, no to z dumą.
            - Cudowne uczucie, prawda? Cieszę się, myślałem, że jesteś nudna. - Sięgnął po moją kosmetyczkę i zaczął obwąchiwać kremy. - To o czym ci najpierw opowiedzieć? Dewastacje, bójki, gwałty, morderstwa, tortury? Wiem, co powinno cię zainteresować. Ten twój znajomy ze szpitala... - urwał, spoglądając na mnie z błyskiem w oczach. - Posiekali go dziś siekierą, krew dosłownie tryskała!
            Nagle poczułam, jak ogarnia mnie ciemność.
DZIEŃ SIÓDMY: LENISTWO
            Ten dzień miał być końcem, tak mi się zdawało. Możliwe, że nim był. Wszystko się uspokoiło. Wyjrzałam przez okno, ludzie leżeli na ulicy, po prostu leżeli i nie robili nic. Ostrożnie otworzyłam drzwi i wyszłam na klatkę schodową, tam również leżeli ludzie. Niektórych znałam, innych nie. Przywitałam się, ale nikt mi nie odpowiedział. Miałam wrażenie, że położyli się w miejscach, w których stali i tak już zostało. Mimo wszystko, uznałam, że to najłagodniejszy etap Grzechu. Nikt niczego nie dewastował, nie krzyczał i nie mordował. Po prostu leżeli, jakby stracili chęć do życia. Może byli zmęczeni po sześciu dniach szaleństwa. Może.
            Obeszłam miasto, starając się nie widzieć plam krwi i fragmentów ludzkich ciał. Do południa nic się nie zmieniło. Przez chwilę dopadła mnie szalona myśl, że może to koniec, wyzdrowieją, nie zrobią już nic złego. Obserwowałam ich, w końcu postanowiłam robić notatki. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Szturchnęłam pewną kobietę, ale tylko na mnie spojrzała i nie odezwała się słowem. Nie ruszyła się.
            Po raz pierwszy chciałam, by pojawił się Azazel. Chciałam zadać mu tyle pytań, by powiedział mi, że to koniec, upewnił, że wszędzie ludzie zachowują się właśnie tak. Telewizji nie było, w radio słyszałam tylko ciszę. Musiałam z kimś porozmawiać, a tylko on w tej zgrai wydawał się rozsądny. Czekałam do wieczora. Nie zjawił się.
            Bierność ludzi mnie przerażała. Nie ruszali się nawet, by zaspokoić potrzeby fizjologiczne. Leżeli. Późnym wieczorem doszłam do wniosku, że chyba umierali. Ich oddech zwalniał. Nie wiedziałam, czy to efekt wirusa, czy może tak działało lenistwo. Nie mieli nawet ochoty oddychać?
            Nie mogłam na to patrzeć. Znalazłam kościół, zniszczony jak wszystko inne po dniu gniewu. Weszłam do środka, zmoczyłam dłoń w resztce wody święconej i się przeżegnałam. Uklękłam przed ołtarzem i zaczęłam się modlić, błagać o to, by coś się zmieniło. W pewnym momencie już tylko płakałam. Klęczałam przed krzyżem i szlochałam, wściekła, że nie otrzymałam odpowiedzi.
            Może było za późno. Może powinnam to zrobić, zanim wirus się rozprzestrzenił. A może kobieta, której dusza należy do diabła, nie jest mile widziana w domu Boga. Uznałam, że skoro mi nie pomaga, nie będę się narzucać. Wyszłam, zaciskając pięści. Moja twarz wciąż była mokra od łez, ale nie płakałam. Czułam tylko żal. I wściekłość. Tak oto kończył się świat. Zniszczyłam ludzkość. Może i ja byłam geniuszem. Geniuszem zła. A może marionetką w rękach diabła, który stał przed kościołem i uśmiechał się do mnie.
            - Umarli? - Zapytałam cicho.
            - Jesteś ostatnia.
            - Co teraz?
            Wzruszył ramionami.
            - Wszyscy pójdziemy do piekła. Mam dla ciebie specjalne miejsce. - Mrugnął, na jego gest w ziemi pojawiła się dziura. Dostrzegłam kręte schody i ogień. - Pani pozwoli? - Wyciągnął do mnie dłoń. Zrezygnowana przyjęłam ją i razem wkroczyliśmy w otchłań. Za nami podążyły wszystkie udręczone dusze.
KONIEC...
            Lucyfer uśmiechnął się, kiedy brama do piekła została zamknięta. Spojrzał zarozumiale na Najwyższego, podrzucając w dłoni monetę.
            - Mówiłem, że tak będzie. Ludzie to słaby gatunek, wygrałem, Najwyższy.
            Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, znów spojrzał na to, co zostało z Ziemi. Jeszcze niedawno pięknej planety powierzonej ludzkości. Na swój sposób była piękna i nawet Lucyfer to dostrzegał, jednak taka była jego rola. Nie żałował, nigdy nie darzył ludzi sympatią. Tym razem pozbył się ich na zawsze i po milionach lat knowania, wreszcie wygrał zakład z Bogiem. Uśmiechnął się szeroko.
            - Tak, wygrałem. Ty przegrałeś. Czyli to koniec. Zagramy w coś innego?
            - Nie – odezwał się w zamyśleniu Najwyższy – to nie koniec. Wygrałeś tylko jedną rundę. Druga się właśnie rozpoczęła. - Skinął głową archaniołowi Rafaelowi, który wylądował u jego stóp, trzymając w ramionach małą, może pięcioletnią dziewczynkę.
            - Niemożliwe, wszyscy mieli...
            Najwyższy uśmiechnął się i dotknął jasnych loczków dziecka.
            - Jej matka się modliła. Ona także, przez wszystkie siedem dni.
            Lucyfer parsknął, patrząc na dziecko z niechęcią.
            - To tylko jedno dziecko, za mało, byś miał szansę.
            - Nie jest jedyną niewinną, ale gdyby nawet, jedno wierzące serce to dość, by mógł stać się cud. Jak ci na imię, dziecko?
            Dziewczynka uśmiechnęła się, ukazując krzywe ząbki.
            - Kasia. I zostanę panią doktor.
            Archanioł zasłonił dziewczynce uszy, gdy diabeł zaklął szpetnie. Zostali sami, kiedy Lucyfer zszedł do podziemi. Dziś miał na kim się wyżyć. Rafael spoglądał za nim, kręcąc głową. Drobna dłoń chwyciła jego palce, ścisnął ją i posłał dziecku ciepły uśmiech. Oboje spojrzeli na Najwyższego.
            - Jesteś gotowa na cud, Kasiu?
I POCZĄTEK...
Iara Majere

14 komentarzy:

  1. Mocne. Bardzo mocne. I przerażające...

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z przedmówczynią. Uważam, że bardzo ciekawa koncepcja i czytałam z narastającym niepokojem, zwłaszcza od części, opisującej pierwszy dzień. Natomiast jeśli chodzi o część, zatytułowaną "Przed", muszę się przyczepić kilku szczegółów natury merytorycznej - po pierwsze, jeżeli bohaterka oglądałaby pod mikroskopem próbkę umieszczoną w probówce, to niczego by nie zobaczyła i mówię to, korzystając z własnego doświadczenia, po drugie nie sądzę, żeby w laboratorium trzymali szczepionkę tak po prostu w kubku i po trzecie czas od faktycznego wynalezienia szczepionki do rozpoczęcia badań klinicznych jest niewiarygodnie krótki, a poza tym trudno mi uwierzyć w to, że pacjenci byli szczepieni w laboratorium. Niemniej jednak, wszystko to, czego się przyczepiłam, to jedynie drobne niedociągnięcia w opowiadaniu, które jest naprawdę bardzo dobre.
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Probówka i kubek chyba faktycznie mi nie wyszły. Dzięki za uwagi.:)

      Usuń
    2. Służę uprzejmie ;) Akurat tak się składa, że pisze pracę na temat nowotworów, więc temat jest mi bliski.

      Usuń
    3. A zatem informacje z pierwszej ręki, tym bardziej dziękuję. A swoją drogą to bardzo ciekawy temat pracy.

      Usuń
    4. Tak dokładniej, to piszę pracę na temat molekularnych podstaw chorób nowotworowych, więc sporo czytam o mechanizmach, nowatorskich sposobach terapii i samej medycynie molekularnej, więc gdybyś kiedyś miała pytania, to służę pomocą ;) A siedzenie w laboratorium potrafi dać dużo satysfakcji, zwłaszcza jeżeli robi się coś, co ma jakieś znaczenie ;) Ale o tym to ja bym mogła godzinami opowiadać ;)

      Usuń
  3. Abra-Cadabra2 marca 2015 16:40

    Ciekawe opowiadanie.:) Gdyby jednak los całej ludzkości zależał od zaledwie jednej osoby, to Szatan już dawno by zatriumfował. Jednak sama koncepcja tego była ciekawa.;)
    "Kochanieńka". xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świat może nie, ale czasem jeden człowiek może nieźle namieszać.:)
      No co, ładnie do niej mówił. :D

      Usuń
  4. Abra-Cadabra2 marca 2015 17:32

    Mówił do niej tak, jak pewien inny nam znany czarny charakter. ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Abra-Cadabra2 marca 2015 17:39

      Zaiste. xD

      Usuń
    2. A za niedługo będzie kolejny tekst z tym oto diabłem. Wzbogaci nieco słownictwo. xD

      Usuń