Od autorek

Od autorek
Zapraszamy na "Bliźniaczki", postapokaliptyczne opowiadanie o zombie.
Jeśli chcecie dostawać powiadomienia o kolejnych opowieściach, dajcie znać w
komentarzu. Pozdrawiamy i czekamy na Wasze opinie:)

sobota, 14 lutego 2015

Miłość ponad śmierć


https://cdn2.iconfinder.com/data/icons/4-music-icons/128/2.png





„Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu,
jak pieczęć na twoim ramieniu,
bo jak śmierć potężna jest miłość (...)”
Pnp 8, 6

            Wybiła północ. Rose ziewnęła przeciągle, zerkając w ekran laptopa. Artykuł właściwie miała już napisany, zostało zakończenie, ale nic sensownego nie przychodziło jej do głowy. Musiałaby przeczytać raz jeszcze cały tekst, a na to nie miała dziś ani siły, ani ochoty. Postanowiła, że skończy jutro rano. Termin oddania był do piętnastego, a dziś... Zerknęła na kalendarz wiszący na ścianie. Czternasty lutego. Walentynki.
            Podparła brodę na dłoniach i zamyśliła się. Zawsze spędzała je sama. Nigdy nie wytrzymała z żadnym mężczyzną dłużej, niż pół roku, a ostatni jej związek zakończył się w przeddzień Walentynek. Nie była w stanie przypomnieć sobie, dlaczego. Kłótnia z powodu, którego już nawet nie pamiętała i kolejny związek legł w gruzach. W ciągu ostatniego roku poszła na jedną tylko randkę – nieudaną.
            Westchnęła, zerkając na lustro wiszące na szafie. Nie była brzydka. Jasne proste włosy ścięła tuż nad uszami w ładną, pasującą do kształtu jej twarzy fryzurę, przez co jej duże brązowe oczy przykuwały uwagę płci przeciwnej. Dzięki aktywnemu trybowi życia miała też smukłą sylwetkę. Mimo wszystko nie potrafiła znaleźć tego jedynego.
            I znów, kolejny raz, była sama w Walentynki.
            Miesiąc temu skończyła dwadzieścia lat, więc na dobrą sprawę nie powinna przejmować się brakiem męża czy dzieci. Jej zamężne koleżanki z pracy były już sporo starsze. Mimo to, Rose czuła, że on gdzieś jest. Ten jeden jedyny. Uśmiechnęła się. Tak, na pewno jest, tylko muszą się odnaleźć. Zamknęła oczy i przez chwilę wydawało jej się, że widzi czyjąś twarz. Zamrugała gwałtownie.
            Pora spać, uznała. Dziś i tak nic nie napiszę, a przemęczony organizm kiepsko funkcjonuje.
            Obudziła się o siódmej rano i nie mogła już zasnąć. Wstała, a w brzuchu czuła dziwny niepokój. Jakby coś miało ją spotkać. Uczucie podobne do stresu, gdy zdawała egzamin lub czekała na wyniki rozmowy kwalifikacyjnej. Albo raczej... kiedy szła na swoją pierwszą w życiu randkę. Tak, to było mniej więcej takie uczucie.
            Tylko, że dziś nie planowała żadnych randek. Jedynie skończyć artykuł i zanieść do wydawnictwa.
            Wzięła ciepły prysznic, ubrała się i spojrzała w lustro. Ta twarz... zamknęła oczy. Tak, teraz widziała ją wyraźnie. Jakby niespodziewanie wyłoniła się z jej pamięci. Ciemne proste włosy związane w kucyk, zielone oczy i głos, od którego serce mocniej biło. Smak jego pocałunków, siła ramion, gdy ją obejmował... Zupełnie, jakby straciła pamięć i teraz ją odzyskiwała, kawałek po kawałeczku...
            Otworzyła oczy, zdumiona własnym odkryciem. Znała tego mężczyznę. Nie miała pojęcia, jak miał na imię, ani kim był, jak się poznali... nic. Zupełna pustka. Tylko jego twarz, jego ciepło i to ogromne uczucie, które zagościło w jej sercu.
            Nie. Ono było tam od zawsze. Tylko o tym nie pamiętała. Czuła się, jakby ktoś wymazał jej fragment z życia i teraz wszystko zaczęło powracać.
            Musiała go odnaleźć. Nieważne, jak i  gdzie, nieważne, kim był. To był ten jeden jedyny. Z każdą chwilą była tego coraz bardziej pewna.
            Wyszła z domu przed ósmą, darując sobie zakończenie artykułu. Swoje kroki skierowała na policję. Marcus, znajomy policjant, dzięki któremu zdobyła swój pierwszy artykuł i stanowisko w wydawnictwie, miał dzisiaj dyżur. Od razu skierowała się do niego.
            - Rose, co cię do mnie sprowadza? - spytał, nie patrząc w jej stronę. - Tylko nie mów, że kolejny artykuł, bo jestem naprawdę bardzo zajęty... - Był najlepszym przyjacielem jej brata i wiedziała, że zawsze może na niego liczyć – pomijając ciągłe zrzędzenie z jego strony.
            - Tym razem to coś poważniejszego – wyznała. Przez chwilę wahała się, co powinna powiedzieć – bo przecież nie to, że przypomniała sobie twarz mężczyzny i chce go odnaleźć, choć nie ma pewności, że w ogóle istnieje – ale w końcu stwierdziła, że powinna być bardzo przekonująca, by uzyskać jego pomoc. - Zakochałam się.
            Najwyraźniej jej słowa wzbudziły zainteresowanie policjanta, bo uniósł głowę znad komputera i spojrzał na nią przez duże okulary w ciemnych oprawkach.
            - Ale chyba nie we mnie?
            Uśmiechnęła się. Marcus miał żonę i dwoje dzieci. Pomijając, że był od niej co najmniej piętnaście lat starszy.
            - Przykro mi, ale nie. Masz kartkę i ołówek? - Wpadła na pomysł. Co prawda nie była artystycznie uzdolniona, ale w tym momencie musiała chociaż spróbować. Jak inaczej miała go odnaleźć?
            - Chcesz, żebym ci pomógł napisać list miłosny? Od razu mówię, że w tym akurat jestem kiepski. - Podał jej kartkę i ołówek. Rose zaczęła szkicować. Wciąż przed oczami miała jego twarz, która z każdą chwilą stawała się coraz wyraźniejsza. Każdy szczegół, dokładny, jak nigdy przedtem. I narysowała go. Po raz pierwszy w życiu naszkicowała twarz mężczyzny.
            - To on. Znajdź go, Marcusie. Proszę. - Podała mu szkic. Policjant przez chwilę wpatrywał się w kartkę.
            - Nie wiedziałem, że tak dobrze rysujesz. Jak skończę te papiery – wskazał na stertę leżącą na jego biurku – zajmę się tym. Jeśli widnieje w policyjnych kartotekach, znajdę go raz-dwa. Jeśli nie, będzie trudniej. Masz jakieś dane? - Zerknął na nią. - Byłoby dużo prościej i szybciej.
            - Nie – zaprzeczyła i wtedy w jej głowie pojawiło się imię. Zmarszczyła brwi. - To znaczy... Helyas. Tak ma na imię.
            - Nietypowe – stwierdził mężczyzna i odłożył szkic do szuflady. - Coś jeszcze?
            Pokręciła głową.
            - Zadzwonię – rzucił krótko. Uśmiechnęła się, podziękowała i pełna nadziei wyszła z komisariatu. Wiedziała, że zadzwoni, nawet jeśli niczego nie znajdzie. A to, co czuła, wprowadziło ją w dziwny nastrój. Radość i niepokój równocześnie. Mijała na ulicy pary zakochanych, co zwykle ją przygnębiało, szczególnie w takim dniu, a jednak dziś... dziś było inaczej. Czuła, że go odnajdzie. I że on pokochał ją tak samo, jak ona jego.
            Znała tylko jego imię i twarz, ale miała nadzieję, że przypomni sobie coś więcej. Jakiś znaczący szczegół, który nakieruje ją na niego. Helyas. Szła chodnikiem, powtarzając to imię. Nie miała pojęcia, czemu dopiero teraz zaczęła wracać jej pamięć. Dlaczego była taka pewna, że on też ją kocha. Ale to uczucie, które ogarniało ją całą, jego spojrzenie... Te motyle w brzuchu, gdy o nim myślała... Byli kiedyś razem. I czuli się tak szczęśliwi, jak nigdy w życiu.
            Poczuła tęsknotę. Tak głęboką, że musiała się zatrzymać na chwilę. Dotknęła piersi. Serce biło jej szybciej, a do oczu cisnęły się łzy. Opanuj się, powiedziała sobie. Rozejrzała się. Otaczał ją tłum ludzi. Nieznajomych, nic nie znaczących. Ale gdzieś tam był on. Jej Helyas. Czuła się, jakby znała go całe wieki. Lubił opowiadać przedziwne historie. Uwielbiał słuchać, jak śpiewa. Lubił jeść słodkie rzeczy. Mówił jej, że uwielbia na nią patrzeć. Że ją kocha najbardziej na świecie. I że jej oczy są jak niebo w pogodne dni...
            Stała tuż przed jakąś witryną sklepową. Przyjrzała się uważnie swojemu odbiciu. Nie miała niebieskich oczu, tylko brązowe. Może to była jakaś metafora?, zastanawiała się. Albo nosiłam wtedy szkła kontaktowe?
            Weszła do pierwszej napotkanej kawiarni i zamówiła kawę. Uznała, że powinna ochłonąć, pomyśleć. Pijąc, rozmyślała o nim. Znali się nie jeden dzień, nie miesiąc. Rok? Nie, nie tak długo, chyba parę miesięcy. Czemu więc o nim zapomniała? Jak to możliwe? Tak bardzo kogoś kochać i przestać o tym pamiętać?
            Zamknęła oczy. Z pamięci wyłoniły się mury. Była w jakimś zamku. To może być trop. Tam się poznali? Nie do końca. Miała wrażenie, że zna ten zamek bardzo dobrze. Ale po raz pierwszy zobaczyli się na dziedzińcu, w otoczeniu ludzi, którzy wyglądali, jak z innej epoki. Plan filmowy? Rekonstrukcja jakiejś bitwy? Impreza historyczna? Możliwe. Była niemal pewna, że ma na sobie średniowieczny strój. Podobnie, jak Helyas.
            Dopiła kawę i wróciła do domu. Ignorując niezakończony artykuł, przegrzebała internet w poszukiwaniu tajemniczego zamku. Nie znalazła go. Szukała rekonstrukcji, potem na filmach. I nic. Przyszła jej do głowy biblioteka. Może uda jej się odnaleźć coś w książkach historycznych?
            Kiedy dotarła na miejsce, udała się do działu historycznego. Przejrzała kilkanaście książek, aż natrafiła na zdjęcie rzeki i rosnącego obok niej, wielkiego dębu. Teraz już go nie było, został ścięty bardzo dawno temu, ale Rose go pamiętała. To tam zawsze się spotykali. Przez wiele lat...
            Lat? Przecież znali się zaledwie parę miesięcy. Wszystko, co zaczęła sobie przypominać, przestawało być spójne. Helyas był jej ukochanym, ale jak przez mgłę pamiętała, że miał też inne imiona. Była pewna, że wyglądał tak, jak go narysowała, mimo to... mógł wyglądać zupełnie inaczej. Mogła go poznać najwyżej kilka lat temu, tymczasem czuła, jakby czekała na niego już całe życie. Zwariowała?
            Była coraz bardziej zagubiona, lecz miała jeden punkt oparcia. Rzeka. A konkretnie jedno miejsce przy jej brzegu, tuż przed zakrętem. Tam, gdzie rósł kiedyś stary dąb. Otoczenie było teraz inne, niż pamiętała, ale nie miała problemu z identyfikacją tego miejsca. Złapała taksówkę i tam właśnie kazała się zawieźć. Po wyjściu stanęła nad brzegiem rzeki i zamknęła oczy. Czekała.
            Zadzwonił telefon. Marcus. Odebrała pełna nadziei.
            - Nic nie znalazłem. Mogę poszukać jeszcze, ale to trochę zajmie... no i mam mnóstwo innych zajęć... więc może jutro...
            - Będę zobowiązana. Kochany jesteś. - Rozłączyła się. Może Marcusowi uda się znaleźć tego mężczyznę. Była pewna, że w tym miejscu się spotkają, ale czy na pewno dzisiaj? Mimo to postanowiła poczekać. Choć wydawało się to szalone, uparcie stała nad brzegiem rzeki i czekała.
            Nie wiedziała, jak wiele czasu minęło. Może dziesięć minut, a może godzina. Poczuła go, a właściwie jej serce poczuło, przyspieszając swój rytm, jeszcze zanim usłyszała jego głos. Troszkę inny, niż pamiętała, ale jego. Nie miała żadnych wątpliwości.
            - Malia?
            Odwróciła się powoli i uśmiechnęła. To był on. Wyglądał zupełnie inaczej, niż go zapamiętała. Miał krótkie kręcone włosy, niebieskie oczy i był sporo wyższy. A jednak był tym, na którego czekała przez całe swoje życie.
            - Helyas?
            Ruszył w jej stronę. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nazwał ją Malia. Tak, to było jej imię. Wiedziała o tym. Przypomniała sobie.
            - Teraz jestem Rose – wyznała cicho. Uśmiechnął się.
            - Też ładnie. A ja... Paul.
            - Paul – powtórzyła, podchodząc bliżej. Wyciągnął rękę. Podała mu swoją bez wahania.
            To ciepło, które w jednej chwili wypełniło ją całą. Drżenie skóry, gdy ich palce się zetknęły. I ta radość, gdy przyciągnął ją do siebie. Stanowczo, zdecydowanie, bez najmniejszego zawahania. Wtuliła się ufnie w jego ramiona. Nieważne, kim byli, skąd pochodzili i jak się nazywali. Najważniejsze, że byli razem. I nic już nie było w stanie ich rozdzielić.
            - Moja Malia – szepnął, całując ją w czoło. Uniosła głowę i spojrzała na niego.
            - Helyas – powiedziała cicho. - Wyglądasz... inaczej, ale wiem, że to ty. Zawsze cię rozpoznam.
            - I zawsze to samo miejsce. - Zaśmiał się cicho, ale wyczuła smutek w jego głosie.
            - Nie rozumiem... Jak to możliwe? Czy to... reinkarnacja? - Było to jedyne logiczne wyjaśnienie. Rodzili się, umierali, a ich dusze przechodziły do innych ciał. W pewnym momencie przypominali sobie wszystko i odnajdywali się.
            Tylko, że w takiej teorii było mnóstwo niezgodności. Gdyby nawet przyjąć, że reinkarnacja jest możliwa – w co nigdy wcześniej Rose nie wierzyła – to jak to możliwe, że tak szybko się odnaleźli?
            - Też mi się tak wydawało, ale już nie jestem pewien – odparł Helyas. Mimo że nazywał się teraz Paul, wiedziała, że to nie jest jego prawdziwe imię.
            - Jak długo mnie szukałeś?
            - Dziś rano zaczęły wracać wspomnienia... a przed godziną przypomniałem sobie o rzece i o miejscu, w którym... - Zawahał się. - W którym coś się wydarzyło, ale nie pamiętam, co.
            - A więc oboje przypomnieliśmy sobie w tym samym dniu, może nawet w tych samych momentach – podsumowała Rose. Również czuła, że z tym miejscem coś ich łączyło. I nie było to nic przyjemnego.
            - Tak. Pamiętam, że zawsze tak było. Czternasty lutego.
            - Walentynki? Ale dlaczego?
            - Nie mam pojęcia – przyznał. Spojrzał w jej oczy i uśmiechnął się. Znowu poczuła motyle w brzuchu. - Później będziemy się nad tym zastanawiać.
            - Zgadzam się – odpowiedziała, patrząc na jego usta. Były coraz bliżej. Kiedy poczuła je na swoich, ciało zalała fala pragnienia. Objęła go za szyję, przyciągając bliżej, tak blisko, jak tylko mogła. Całowała go, wyrażając całą swoją miłość, czułość, namiętność, tęsknotę i wszystko, co chciała mu przekazać, a w zamian otrzymywała dokładnie to samo. Zakręciło jej się w głowie, musiał ją przytrzymać.
            - Kocham cię – szepnęła, gdy na chwilę oderwali się od siebie, a on uniósł ją w górę i obrócił się z nią dookoła. Roześmiała się.
            - Ja też cię kocham, Malio.
            Czuła się, jakby spotkała ukochanego, na którego długo czekała. Tak naprawdę widziała go po raz pierwszy w życiu, ale jej dusza znała go już dokładnie.
            Była szczęśliwa. Po raz pierwszy w życiu, w tym życiu, czy może raczej – po raz pierwszy od dwudziestu lat, poczuła się naprawdę szczęśliwa, pełna, kompletna, jakby wszystko, przez co do tej pory przeszła, było tylko snem albo wspomnieniem, a to, co działo się z nią teraz – było realne, piękniejsze, niż to, czego do tej pory doświadczyła.
            Czego doświadczała przez wszystkie swoje poprzednie życia, w momencie, gdy skończyła dwadzieścia lat, a w dzień zwany Walentynkami, wspomnienia o ukochanym wracały powoli, lecz stanowczo, wskazując na to, że zawsze, w każdym życiu, byli razem. I od tej chwili byli szczęśliwi.
            Przeciągnęła się i spojrzała na mężczyznę leżącego obok niej. Nie miała pojęcia, kiedy znaleźli się w hotelu, wykupili pokój, jak dużo czasu minęło. Jak głosi przysłowie, szczęśliwi czasu nie liczą. Sięgnęła po komórkę. Dochodziła czternasta. Odłożyła telefon i spojrzała ponownie na Helyasa. Uśmiechnął się.
            - A gdyby któreś z nas urodziło się w innym kraju? - zapytała Rose z namysłem. - Wtedy na pewno nie dotarlibyśmy tak szybko na to miejsce...
            - Wydaje mi się, że zawsze mieszkamy w okolicach tej rzeki – powiedział powoli Helyas. - Nie wiem, czemu, bo wciąż jesteśmy kim innym i wyglądamy inaczej, ale kraj się nie zmienia...
            - Tak, jakby naszym przeznaczeniem było się spotkać – uzupełniła Rose, wtulając się w ramiona mężczyzny. Leżeli tak jeszcze przez chwilę, bez słowa, napawając się wzajemną bliskością. Spletli dłonie, a wzajemny dotyk wzbudzał w nich spokój i pragnienie równocześnie. Spojrzeli na siebie i ponownie połączyli swe usta w czułym pocałunku. Potem wróciła namiętność i Rose nie myślała już o niczym.
            Pół godziny później Helyas pierwszy wstał z łóżka i sięgnął po ubranie.
            - Jesteś głodna – raczej stwierdził, niż zapytał.
            - Aż tak burczy mi w brzuchu? - zaśmiała się Rose, przyglądając się mężczyźnie. - Jesteś przystojny – stwierdziła. Uśmiechnął się.
            - Poprzednim razem zaczynałem już lekko łysieć i miałem nadwagę.
            - A ja byłam pyzata i też okrągła, idealnie pasowaliśmy. - Ponownie się roześmiała. Pamiętała ich poprzednie spotkania jak przez mgłę. Zawsze w tym samym miejscu i czasie. Zawsze tego dnia. Miała też jakieś mgliste wspomnienia wcześniejszych żyć, kim była, co robiła. Za to w ogóle nie mogła sobie przypomnieć, co działo się później.  Po czternastym lutego. Musiała być z nim szczęśliwa. Każde życie, które spędziła z Helyasem... To nic, przypomnę sobie, pomyślała. Tak, jak wszystko inne.
            - Idziemy? - Włożył spodnie i spojrzał na ukochaną. Odrzuciła kołdrę i delektując się jego zachwyconym spojrzeniem, sięgnęła po bieliznę. Kochał ją. Niezależnie, w jakim ciele się odrodziła. Tak samo mocno, jak ona jego. Miłość, silniejsza od śmierci. A jednak... coś było nie tak. Skoro spotykała go w każdym życiu, a miała ich już tak wiele, że nie potrafiła policzyć, to czemu za każdym razem natrafiali na siebie? Nigdy nie wierzyła w reinkarnację, ale jeśli istniała, to musiała mieć sens. A wzajemne szczęście przez wieki wydawało jej się trochę podejrzane.
            - Chodźmy. - Nałożyła ubranie i wzięła go za rękę, odsuwając na bok wszelki niepokój i dalsze przemyślenia.
            Zjedli obiad w restauracji, rozmawiając o sobie. Helyas, jako Paul, był synem biznesmena prowadzącego firmę ochroniarską. Sam obecnie studiował, podobnie jak Rose, z tym, że ona zaocznie ze względu na pracę – a on dziennie. Słuchała, jak opowiadał o sobie i przypominała sobie kolejne szczegóły z poprzednich żyć. Tylko jednego nie była w stanie sobie przypomnieć.
            - Mieliśmy kiedyś dzieci? - zapytała nagle. Helyas zmarszczył brwi i przez chwilę nic nie mówił.
            - Nie pamiętam – odezwał się w końcu. - Wszystko kończy się w chwili, gdy się spotykamy i spędzamy razem dzień...
            - Może jutro sobie przypomnimy – zasugerowała Rose. Skinął głową.
            - Możliwe. Ale mnie zastanawia co innego. Czy naprawdę będziemy razem? A może, gdy skończy się dzień, nagle o wszystkim zapomnimy? I o tym, co już zdołaliśmy sobie przypomnieć, i o dzisiejszym dniu...
            - Myślisz, że zapomnimy? - spytała niepewnie Rose. Na samą myśl czuła lęk. - Niemożliwe. Nie po to się teraz spotkaliśmy, by wymazano nam pamięć, prawda?
            Oparł głowę na dłoni w zamyśleniu. Rose podziwiała jego przystojne rysy twarzy, błyszczące oczy, gdy na nią patrzył, szeroki uśmiech, z przyjemnością słuchała jego głosu. Choć wygląd się zmienił, dusza była ta sama. Jego dotyk wzbudzał w niej tą samą reakcję – delikatne drżenie skóry, przyjemne łaskotanie w brzuchu i poczucie szczęścia, gdyż był tutaj, tuż obok i był dla niej. Tylko dla niej.
            - Myślę, że masz rację. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym ponownie przestać cię pamiętać – stwierdził cicho, podnosząc jej dłoń i całując. Uśmiechnęła się. Choć co każde życie spotykał ją w innym ciele, zawsze miała taki sam uśmiech, a jej oczy promieniały taką samą radością. Bez najmniejszych problemów w każdej postaci poznawał swoją ukochaną. Swoją Malię.
            Zapłacił rachunek i wyszli z hotelu, trzymając się za ręce. Rose nie pytała, dokąd idą. Czy w ogóle zmierzają w jakimś celu. Mogła iść z nim na koniec świata. Gdy tylko weszli w opustoszałą uliczkę, całowali się długo, bez wytchnienia. Potem roześmieli się jednocześnie, z radością, która płynęła prosto z ich serc. Szeptali wyznania miłosne, przemierzając dalszą drogę przytuleni do siebie.
            Zatrzymali się w miejscu, z którego wypływały statki pasażerskie. Jeden z nich właśnie szykował się do opuszczenia zatoki.
            - Co powiesz na rejs? - Mężczyzna uśmiechnął się do Rose.
            - Takim statkiem? To chyba tylko dla vipów... - Niepewnie zerknęła na okazały okręt. Biały, kilkupiętrowy, ogromny, z mnóstwem udogodnień.
            - Więc dzisiaj my będziemy vipami. - Helyas puścił jej oczko i podszedł do jednego z marynarzy. Rozmawiali przez chwilę, marynarz sprowadził kapitana, ukochany Rose wyjął portfel i po paru minutach zaproszono ich na statek.
            - To na pewno dużo kosztowało – mruknęła Rose. Mężczyzna objął ją w pasie i pocałował w policzek.
            - Stać mnie na to, kochanie. Rejs kończy się przed zachodem słońca, a więc jest krótki. Potem możemy wykupić kolejny, jeśli zechcesz... - urwał i odwrócił głowę. Kiedy ponownie na nią spojrzał, wydawało jej się, że dostrzegła coś, co ją zaniepokoiło, ale już chwilę później uznała, że tak jej się tylko wydawało.
            Rejs był... wspaniały. Niesamowity. Wymarzony. Zwiedzali statek, mnóstwo sal z różnymi atrakcjami: grami, salami sportowymi, kinowymi, baseny... ale w połowie uznali, że lepiej wejść na wyższe poziomy i podziwiać rzekę. Rose stała tuż przy burcie, a za nią Helyas, obejmując ją i przytulając do siebie. Pragnęła go, szczególnie, gdy był tak blisko, ale wspólne podziwianie widoków także było przyjemne. Czy kiedykolwiek płynęli statkiem? Tak, wydawało jej się, że tak, ale nigdy takim.
            Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Statek przybijał za chwilę do brzegu; można było wysiąść, albo płynąć dalej, jeśli ktoś wykupił dłuższy rejs. Rose poczuła żal, że to już koniec, gdy nagle coś ścisnęło ją w piersi. Niepokój, tak ogromny, że musiała wtulić się w Helyasa. Spojrzała na niego, a on na nią.
            - Przypomniałaś sobie? - szepnął mężczyzna. Powoli skinęła głową.
            - Ty... ty pamiętałeś już wcześniej?
            - Tak, na początku mgliście, potem wyraźniej...
            Przygryzła wargę i spojrzała na słońce. Jeszcze świeciło. Jeszcze mieli czas. Helyas przytulił ją mocno. Poczuła jego oddech przy szyi.
            - To nie reinkarnacja... - powiedziała cicho. - To klątwa...
            Zamknęła oczy.
            Malia była córką jednego z rycerzy, bliskiego poddanego władcy. Wychowała się na dworze, wraz z innymi dwórkami. Gdy dojrzała, ojciec postanowił wydać ją za mąż. W ich kraju kobiety nigdy nie miały prawa do własnych decyzji. Nie miała więc nic do powiedzenia, gdy ojciec przyprowadził jednego z wojowników. Wysoki, masywny, umięśniony. Przy niej, drobnej brunetce o dużych, błękitnych oczach, wyglądał na jeszcze większego.
            - To będzie twój mąż – oznajmił ojciec, a narzeczony przytaknął skwapliwie. Nie mogła zaprotestować. Gdyby to zrobiła, zostałaby wygnana. Zasady były surowe. Poślubiła więc mężczyznę, którego nie kochała i nigdy nie była w stanie pokochać.
            Jazur, jej mąż, był człowiekiem oschłym i postępował jak wojownik. Żona była dla niego tylko po to, by rodzić mu dzieci. Jednak Malia nie zaszła w ciążę. Chciała tego, bardzo chciała, bo wtedy nieczuły i surowy mąż dałby jej spokój. A tak, jako bezpłodna, była niemal bezużyteczna. Mogła tylko usługiwać mu, najlepiej jak potrafiła, wykonywać wszelkie kobiece obowiązki, nie doczekawszy się miłego słowa, pochwały czy nawet zdecydowanej aprobaty.
            Pewnego dnia do zamku przybył jeden z posłańców księcia z sąsiedniego kraju, by zawrzeć pakt. Malia nie orientowała się zbyt dobrze w polityce, ale wiedziała, że czyha na nich zagrożenie ze strony dzikich ludów, więc jedyne, co władca mógł zrobić, by skutecznie ochronić swój lud, to zawrzeć układ z przyjaznym mu księstwem. Malia właśnie szła przez dziedziniec, gdy go ujrzała. Spojrzał na nią w tym samym momencie. Ciemne proste włosy związane miał w kucyk, a spojrzenie zielonych oczu sprawiło, jakby czas się zatrzymał. Patrzyli na siebie, tak po prostu, nie mogąc oderwać wzroku, dopóki z zamku nie wyjechał władca i odwrócił uwagę mężczyzny.
            Malia dowiedziała się, że posłaniec miał na imię Helyas i przybył wraz z żoną, która była brzemienna. Co prawda, Asta do rozwiązania miała jeszcze sporo czasu, inaczej zapewne nie wyruszyłaby w podróż. Jak się później dowiedziała, nie było bezpieczne dla niej zostać w księstwie, ponieważ oskarżono ją o czary. Było to bardzo poważne oskarżenie, któremu jednak sam książę zaprzeczył. Helyas był jego zaufanym rycerzem i był przekonany, że jego świeżo poślubiona małżonka nie para się czarną magią. Mimo to, dla kobiety o wiele bezpieczniej było wyjechać z mężem, niż zostać w kraju.
            Pakt został zawarty, ale rycerz uzyskał pozwolenie na osiedlenie się. Malia unikała go, jak mogła, choć całą sobą pragnęła chociaż na niego popatrzeć. Pewnego wieczoru znalazł ją w ogrodzie. Bardzo długo rozmawiali. Zaczęli spotykać się co kilka dni, potem już codziennie. Ciągnęło ich do siebie, ale oboje wiedzieli, że są związani z kim innym i jedyne co mogą zrobić, to pozostać przyjaciółmi. Bratnimi duszami.
            A jednak krew nie woda. Pewnego dnia Helyas wyznał, że musiał ożenić się z Astą, gdyż został zmuszony przez jej umierającego ojca. Helyas po pijanemu zabił znacznego rycerza i ów ojciec był tego świadkiem. Przysiągł, że nic nie powie, jeśli pojmie za żonę jego córkę, która była wówczas brzemienna, choć nikt jeszcze o tym nie wiedział.
            W ten oto sposób Helyas zyskał żonę i nie swoje dziecko. Asta nigdy nie powiedziała mu, kto był ojcem, a on sam nie był pewien, czy chce to wiedzieć. Tym bardziej, że podejrzewał swoją małżonkę o czary. Co prawda, nie był pewien, ale widział najprzeróżniejsze księgi w jej dłoniach oraz dziwne przedmioty, z których tworzyła wywary, twierdząc, że to leki. Nie dociekał. Lubił ją i nie czuł do niej żadnej odrazy, więc solidnie wypełniał małżeńskie obowiązki. Ale nigdy jej nie pokochał.
            Kiedy ujrzał Malię, poznał, co to miłość. Początkowo uznał to za zauroczenie, które minie, a gdy nie minęło, zrozumiał, że zakochał się w mężatce. Mało tego, z wzajemnością. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości.
            Pewnej letniej nocy wyznali sobie miłość. Ona opowiedziała, jak źle jest jej z mężem, a on przyznał, że nie kocha żony. Od tej pory byli już tylko dla siebie. Nieważne, że byli związani z kim innym. Nieważne też, że łamali prawo i obyczaje. W pewnym momencie wszystko przestało się liczyć. Byli tylko oni i ich miłość, tak wielka, że dzień spędzali z nadzieją na noc, kiedy to ponownie się zobaczą.
            Musieli być bardzo ostrożni, by nie odkryto ich schadzek. Początkowe poczucie winy przytłumiła miłość, coraz silniejsza, rozwijająca się wbrew wszelkiemu rozsądkowi, a każde ich spojrzenie przepełnione było wzajemną tęsknotą, oddaniem i pragnieniem, by nigdy się nie skończyła.
            Minęło trzy miesiące, gdy przyszło pismo od księcia, że Helyas musi wracać. Żona oficjalnie oczyszczona została z zarzutów, więc nic jej nie groziło, póki byli pod patronatem księcia. Co prawda w siódmym miesiącu ciąży ciężko było o podróż i Helyas zamierzał napisać o tym księciu, ale Asta zaprotestowała.
            - Jedźmy jutro – postanowiła i żadne argumenty jej nie przekonywały, a gdy jej mąż wymówił jej, że to on decyduje o tym, co najlepsze dla jego rodziny, dała mu do zrozumienia, że wie o jego schadzkach z Malią.
            Zgodził się więc wyjechać, ale posłał ukochanej wieść. O północy mieli spotkać się nad rzeką, w miejscu, które sami kiedyś odkryli. Planowali uciec daleko stąd i nigdy nie wrócić. Ani Helyas, ani Malia nie wyobrażali sobie dalszego życia bez drugiego.
            Jeszcze przed północą mężczyzna udał się pod wielki, stary dąb, który wówczas tam rósł. Przyprowadził konia, którego udało mu się wyprowadzić ze stajni pod pretekstem zwiadu. Wiedział, że Malia wymknie się z zamku, choć pilnowała go straż; tam się wychowała i znała każde potajemne wyjście. Miał rację. Gdy dziewczyna się zjawiła, tulił ją przez chwilę, po czym odwiązał konia.
             A jednak Jazur, mąż Malii, najwidoczniej już od dawna podejrzewał żonę o zdradę, lub ktoś go o tym powiadomił, bo ruszył ich śladem. Zanim zdążyli wsiąść na konia, wybiegł z mieczem w dłoni i rzucił się na Helyasa. Gdy Malia próbowała zasłonić ukochanego, została brutalnie odepchnięta przez męża i upadła boleśnie na kamienną drogę.
            - Tobie później wymierzę karę – warknął Jazur do żony i rozpoczęła się walka. Helyas był świetnym rycerzem, ale Jazur przewyższał go wiekiem, doświadczeniem i siłą. Po kilkunastu minutach widać było, po czyjej stronie leży zwycięstwo.
            Malia poczuła lęk, nie o siebie i zapowiedzianą karę, lecz o Helyasa. Kochała go tak mocno, że dla niego była w stanie nawet umrzeć. Rozejrzała się w poszukiwaniu broni i dostrzegła sztylet przy końskim siodle.
            Gdy wydawało się już, że walka jest przesądzona, a Jazur wytrącił w końcu miecz z dłoni Helyasa i zamachnął się, by zadać mu ostatni, śmiertelny cios, nagle z jego piersi wybiło się ostrze długiego sztyletu. Upadł na ziemię, a stojąca za nim Malia przyciągnęła ręce do piersi, szlochając głośno.
            - Zabiłam go – powiedziała. Jej ukochany zerwał się szybko, mimo odniesionych ran i przytulił ją do siebie.
            - Nie miałaś wyjścia – wyszeptał.
            - I co teraz będzie? Gdy znajdą jego ciało, a nas nie będzie, uznają nas za morderców! Będą ścigać... - Rozpłakała się, wtulając twarz w jego pierś.
            - Nie dogonią nas. Już dobrze, ukochana. Uciekniemy daleko i nikt nas nie znajdzie. Obiecuję. - Wziął jej twarz w swoje ręce i szeptał słowa pociechy. - Tylko musimy jechać, już, teraz...
            - Dobrze. - Skinęła głową, ale gdy odwrócili się w stronę konia, dojrzeli kobiecą postać.
            - Asta... - Helyas patrzył na żonę z przerażeniem. Dopiero po chwili ochłonął. - To ty wysłałaś go za nami, prawda? Odkryłaś to swoimi ciemnymi mocami i posłałaś go, by nas zabił!
            Kobieta położyła ręce na dość dużym już brzuchu i westchnęła. Płomiennorude włosy splecione miała w dwa długie warkocze, a ciemnozielone, przypominające kocie oczy, spokojnie spoglądały na stojącą przed nią parę.
            - Zdradziłeś mnie i chciałeś zostawić. Zasłużyłeś na najgorsze. A ty zabiłaś męża – zwróciła się do Malii. - Wiesz, jaka jest za to kara?
            - Śmierć w męczarniach – odparła dziewczyna, blednąc. Aste skinęła głową.
            - Ale nie lękaj się. Ciało zniknie, nikt nigdy nie dowie się, co się z nim stało, a gdy uznają cię za wdowę, będziesz mogła ponownie wyjść za mąż. Albo i nie, jako wdowa masz prawa niemal równe mężczyznom. - Uśmiechnęła się ponuro i zwróciła do męża. - A ty wrócisz ze mną i już nigdy mnie nie zdradzisz. Jutro wyjedziemy i więcej się nie spotkacie. Uznasz to dziecko za swoje, jak obiecałeś memu ojcu i zapomnisz o tej dwórce.
            - Nigdy o niej nie zapomnę – zaprotestował Helyas, sięgając po dłoń Malii. Stali obok siebie, zdecydowani być razem niezależnie od wszystkiego. Asta dostrzegła między nimi tak wielką miłość, jakiej jej nigdy nie było dane zaznać. To ją powinien kochać Helyas. Nie kochał, w porządku. Zdradził, chciał ją zostawić, samą z dzieckiem. Była w stanie mu to wybaczyć.
            Kochała go, od chwili, gdy tylko go ujrzała i była gotowa dać mu inne dzieci. To, które już nosiła, nie było co prawda jego, było skutkiem błędu, o którym chciała zapomnieć, ale miała zamiar je urodzić i kochać. Chciała, by stworzyli szczęśliwą rodzinę. A Helyas... po prostu postanowił ją porzucić. Bez słowa wyjaśnienia. Zawrzał w niej gniew.
            - Jeśli teraz odejdziecie, umrzecie. Nie dożyjecie wschodu słońca ani kolejnego zachodu. Jeśli zdecydujecie się zostać, już nigdy się nie zobaczycie, ale pozostaniecie przy życiu.
            - Grozisz nam, czarownico? - oburzył się Helyas. Jednak dojrzał łzy w jej oczach i czym prędzej się zreflektował. - Przepraszam. Jesteś dobrą kobietą. Piękną, miłą, uroczą... Zasługujesz na kogoś, kto cię pokocha. Ja nie potrafię.
            - Wiem, że nie mam twojej miłości, ale już się z tym pogodziłam, Helyasie. Chcę ciebie. - Wyciągnęła dłoń w jego stronę. - Chodź ze mną. Tylko o to cię proszę.
            - Nie mogę.
            - Wolisz umrzeć? - Zmarszczyła brwi i zwróciła się do Malii. - Ty także?
            - Jakże miałabym żyć bez niego? - spytała ze smutkiem.
            - Mam nadzieję, że kiedyś nam wybaczysz – dodał Helyas i podszedł do konia. Posadził na nim Malię, potem usiadł za nią. Aste zacisnęła zęby, a gniew odrzuconej kobiety był silniejszy niż wszystko inne. Wyciągnęła rękę.
            - Przeklinam was zatem. Umrzecie, lecz narodzicie się ponownie. Gdy będziecie w wieku, w którym teraz jesteście, wróci wam pamięć i spotkacie się znowu, w tym miejscu, tego samego dnia, by na nowo podjąć decyzję. Jeśli będzie taka sama, śmierć was dosięgnie o zachodzie słońca. Gdy wybierzecie, by się rozstać, już nigdy więcej się nie spotkacie. Będziecie cierpieć po tym rozstaniu! - zawołała głośno, wkładając w przekleństwo cały swój gniew. - I do końca życia nikogo tak nie pokochacie, jak siebie, ale dożyjecie starości i już nigdy się nie odrodzicie. W każdym życiu ta sama decyzja! Póki nie wybierzecie inaczej.
            Rozległ się grzmot, a pogodne dotąd niebo przecięła błyskawica. Z nieba lunął deszcz. Helyas i Malia, jadąc na jednym koniu, przyspieszyli znacznie, jakby chcieli uciec przekleństwu, uciec od głosu skrzywdzonej kobiety, czarownicy, która rzuciła na nich klątwę. Strach ścisnął ich serca, ale jechali dalej. Mieli siebie i w tym momencie to było najważniejsze.
            Ich miłość silniejsza była od śmierci. Miała trwać przez wieki, a śmierć nie była w stanie jej przerwać.
            Pod wielkim dębem, przy brzegu rzeki, stała rudowłosa kobieta, trzymając się za brzuch, a deszcz mieszał się z jej łzami.
            - Czternasty lutego. Wtedy to się stało – zrozumiała Rose, a właściwie Malia, gdyż to było jej pierwsze i prawdziwe imię. To była jej dusza i jej prawdziwe życie, a wszystko, co przeszła do tej pory, było wynikiem klątwy. Helyas skinął głową.
            - Tak, Malio. Ten dzień został nazwany dniem zakochanych. Walentynki. Poniekąd słusznie. Tylko ten jeden jedyny dzień, do zachodu słońca, możemy spędzić razem. - Spojrzał na nią ze smutkiem w oczach. Objęła go za szyję i przytuliła, czując spływające po policzkach łzy.
            - Wciąż mamy wybór – szepnęła.
            - Tak. Chcesz odejść? - Spojrzał w jej oczy. - Statek właśnie przybija do brzegu.
            - I nigdy więcej się nie spotkamy?
            Skinął głową.
            - Nigdy. Skazani na tęsknotę do końca życia. Ale będziesz miała szansę na rodzinę, dzieci... wnuki...
            Zanim zdążyła odpowiedzieć, zbliżył się do nich marynarz, z którym Helyas wcześniej rozmawiał.
            - Właśnie przypłynęliśmy, zostają państwo na kolejny rejs? Zachęcam, mamy wiele ciekawych atrakcji...
            Spojrzeli na siebie. Decyzja musiała zostać podjęta szybko. Rozstanie i wieczna tęsknota czy śmierć i ponowne spotkanie za dwadzieścia lat?
            Mogła przeżyć to życie jako Rose. Nie było takie złe. Studiowała ciekawy kierunek, pracowała w wymarzonym miejscu, miała rodziców, którzy ją kochali, starszego brata, na którego zawsze mogła liczyć, przyjaciół, własne mieszkanie... Ale czy mogła być szczęśliwa, pamiętając miłość, którą straciła i wiedząc, że już nigdy się nie odrodzi, już nigdy więcej go nie zobaczy? Skazać się na wieczną tęsknotę? Nawet jeśli wyjdzie za mąż za innego, nigdy go nie pokocha tak jak Helyasa. Czy takie życie chciała spędzić?
            - Chcę zostać – zdecydowała Malia, spoglądając w oczy ukochanego. Nie musiała go pytać. Wiedziała, czego on chce. I czuła, że ona chce dokładnie tego samego.
            Mógł wybrać rozstanie. Jako Paul był synem biznesmena, ojciec obiecał mu udziały w firmie, gdy tylko skończy studia. Jako jedyny syn, był też dziedzicem, więc kiedyś ta firma będzie należała do niego. Mógł się ożenić z kim chciał, był przysłowiową dobrą partią. Ale czy potrafiłby jeszcze pokochać jakąś kobietę? To Malia była sensem jego istnienia, jak więc mógłby ją stracić? Zdecydować się na życie bez niej, na wieczne pragnienie kobiety, której nigdy więcej nie spotka?
            Nie był w stanie.
            - Zostajemy – odpowiedział. Marynarz skinął głową.
            - Wspaniale, w takim razie powiadomię kapitana. - Skinął im głową i odszedł. Jednocześnie spojrzeli na słońce, które zaczęło już zachodzić. Podeszli do stolika i usiedli na ławeczce. Siedzieli tak bez słowa, przytuleni do siebie. Słowa nie były potrzebne. Wiedzieli, co ich czeka i czuli radość na myśl, że niedługo ponownie się spotkają. Bo czymże jest dwadzieścia lat wobec tylu wieków?
            Śmierć przychodziła zawsze w ten sam sposób. Szybko, pospiesznie, nim zdążyli cokolwiek zrobić. Ich dusze w jednej chwili zamieszkiwały ciało, a w następnej odlatywały, by kontynuować swoją wędrówkę, którą mogła zakończyć jedynie decyzja o rozstaniu.
            Decyzja, której nie potrafili podjąć. Może kiedyś zmienią zdanie. Może uznają, że pora przeżyć życie jak każdy człowiek, pogodzą się z utratą miłości i odejdą. Ale nie dziś. Nie tego dnia. Nie w te Walentynki. Jeszcze nie w tym życiu.
            - Kocham cię – szepnęła Malia, kładąc głowę na jego piersi. Poczuła, jak on opiera lekko policzek o jej włosy. Pogodzona z losem, z wiarą w kolejne spotkanie z ukochanym. Za dwadzieścia lat.
            - Ja też cię kocham. I zawsze będę – obiecał Helyas, przekonany, że dokonali słusznego wyboru. - Nawet śmierć nas nie rozłączy.
            - To prawda. - Uśmiechnęła się i spojrzała na słońce. - Do zobaczenia zatem, ukochany.
            - Proszę państwa? Proszę państwa, już po zmroku, zaprowadzimy państwa do waszej kajuty. - Kapitan usilnie starał się zwrócić uwagę zakochanej pary, przytulonej do siebie i nie reagującej na jego wołanie. Co prawda mógł przyjąć później dopłatę za kolejny rejs, ale kilkakrotnie przytrafili mu się turyści, którzy nagle odkrywali, że nie mają aż tyle pieniędzy i potem miał z nimi problem. - Proszę państwa! Posnęli, czy co – mruknął, podchodząc do nich. Dotknął ramienia mężczyzny i poczuł niemiły dreszcz. Zaszedł od przodu i ujrzał, że para ma otwarte oczy.
            Widywał już nieboszczyków, ale tym razem zimne ciarki przeszły po jego plecach. Nigdy dotąd nie odkrył czyjejś śmierci jako pierwszy. Zaraza? Bo przecież zawał nie dotyka dwóch osób jednocześnie? A może morderstwo? Trucizna?
            Niewiele myśląc, odwrócił się i biegiem pokonał drogę do telefonu, skąd zadzwonił na policję.
            A młoda para martwych ludzi wciąż siedziała z otwartymi oczami, wpatrując się w horyzont, za którym zaszło słońce. Podjęli decyzję, po raz kolejny tę samą. Odrzucili dalsze życie, założenie rodziny, potomstwo, karierę... Odrzucili to wszystko dla jednego dnia pełnego wzajemnej miłości.
            A co Wy byście wybrali na ich miejscu?

Natalia Iubaris

7 komentarzy:

  1. Ale piękna i wzruszająca historia.
    A moja sympatia do czarownic w tym momencie bardzo zmalała.
    Fajnie byłoby kiedyś zaznać takiej miłości :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się podoba:) A czarownice są różne, wierz mi, że inna mogłaby rzucić dużo gorszą klątwę^^
      Życzę Ci, żebyś zaznał takiej miłości, ale niekoniecznie w wyniku klątwy;)

      Usuń
  2. Myślę, że to jest ładne i idealnie wpasowuje się w tę walentynkową "otoczkę". Pomysł zasługuje na brawa. Jesteś niepoprawną romantyczką, ale w jakże uroczy sposób ^^ W Twoim tekście, wyraźnie czuć tęsknotę i jakąś...nadzieję? Ja przynajmniej tak to odebrałam. Co bym wybrała na ich miejscu? Hmm..gdybym na takowym była, pewnie tak jak oni, nie zastanawiałabym się zbyt długo :) Bardzo miło się czytało, będę zaglądała częściej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo:) To tekst napisany właśnie na Walentynki, więc cieszę się, że udało mi się osiągnąć cel i sprawić, że czytelnik odbierze uczucia, które to opowiadanie miało przekazać:):)

      Usuń
  3. Romantyczne, ale i groźne... Cieszę się, że przeczytałam dopiero teraz, a Walentynki spędziłam jednak znacznie weselej :) I cieszę się, że moja miłość jest bez klątwy :)

    Ale muszę Ci oddać Natalio, że świetnie operujesz słowem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za miłe słowa:) I cieszę się, że u Ciebie tak dobrze się układa;)

      Usuń
  4. Piękna i wzruszająca historia. W sam raz na Walentynki :)

    OdpowiedzUsuń