Od autorek

Od autorek
Zapraszamy na "Bliźniaczki", postapokaliptyczne opowiadanie o zombie.
Jeśli chcecie dostawać powiadomienia o kolejnych opowieściach, dajcie znać w
komentarzu. Pozdrawiamy i czekamy na Wasze opinie:)

piątek, 3 kwietnia 2015

Deszczowe Wzgórza. Część 2

     - Emily! Ani się waż! - Otworzyłam oczy i zachwiałam się, ledwie utrzymując równowagę. Spojrzałam w dół, szukając źródła głosu, który przeszkodził mi w wykonaniu ostatniego kroku.
    Stał w deszczu, woda ściekała z jego włosów na elegancką, ciemnofioletową koszulę. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, kim jest ten człowiek i skąd zna moje imię. Wysoki, ciemnowłosy, obcy akcent... samochód! To ten mężczyzna, którego spotkałam na drodze, wysiadł z luksusowego samochodu i upierał się, by mnie podwieźć. Pokręciłam głową.
    - Co tu robisz?! - krzyknęłam, by nie zagłuszył mnie deszcz.
    - Ja?! Co ty robisz?! Jesteś szalona?! Nie ruszaj się!
    Zamrugałam. Nie ruszać się? Znaczy... nie skakać, czy stać na deszczu i...
    Podbiegł do ściany porośniętej bluszczem, rzucił na ziemię skórzaną kurtkę i zaczął się wspinać. Wchodził po bluszczu, co jakiś czas zerkając w moją stronę, jak gdyby chciał się upewnić, że wciąż tam jestem.
    - Co ty wyprawiasz?! Spadniesz! - Pochyliłam się, by lepiej go widzieć, zimne krople spadały mi na kark.- To prywatna posesja!
    - Naprawdę? - zawołał, nie przestając się wspinać. - A ja myślałem, że to wiatrak! Nie ruszaj się stamtąd! - Podciągnął się i wskoczył na balkon tuż pode mną. Balkon Aileen. Machnął na mnie ręką. - Teraz podejdź, powoli!
    Mimowolnie zrobiłam, co kazał, przechodząc kilka kroków w prawo, gdzie dach robił się bardziej stromy. Otuliłam się ramionami, chłód wieczoru zaczynał do mnie docierać.
    - Świetnie! - Wyciągnął do mnie ręce. - Teraz skacz. Złapię cię.
    Przekrzywiłam głowę, spoglądając na jego umięśnioną sylwetkę. Z pewnością dałby radę mnie złapać. Tylko, że nie taki miałam plan.
    - No dalej, Emily. Chodź do mnie.
    Przecież nie chciałam publiczności... zawsze mogę wrócić... Powinnam zejść i kazać mu się wynosić, nim zobaczy go Aileen. Ach, nie, przecież widziałam, jak pojechała dokądś z mężem... Westchnęłam. Chciałam go posłuchać, ale dlaczego? Później, Emily. Pozbieraj się.
    Usiadłam na brzegu dachu, spuszczając nogi za zadaszenie, odetchnęłam głęboko i odepchnęłam się. Poleciałam w dół, wprost w ramiona nieznajomego mężczyzny o obcym akcencie. I niesamowicie brązowych oczach. Trzymał mnie przez chwilę, przyglądając się mojej twarzy, podczas gdy deszcz obmywał nas oboje.
    - Jesteś już bezpieczna, Emily – szepnął i uśmiechnął się w ten rozbrajający sposób. - A ten twój cholerny bluszcz zniszczył mi koszulę. - Pokazał mi rękawy. - Może zasłużyłem chociaż na filiżankę herbaty?
    - Nikt cię nie zapraszał – odparłam cicho. Stał tak blisko, że czułam ciepło bijące od jego ciała. Teraz, mając go naprzeciw siebie zdałam sobie sprawę, że jest jeszcze wyższy, niż myślałam. Podniosłam dłonie i chuchnęłam w nie, by trochę się rozgrzały. - Dlaczego tu wszedłeś?
    Ujął moje dłonie w swoje i delikatnie je potarł, spoglądając mi w oczy.
    - Nie miałem wyjścia. Chciałaś zrobić głupstwo.
    - Skąd wiesz, co chciałam zrobić? Nie przyszło ci do głowy, że lubię deszcz?
    Miał takie ciepłe dłonie.
    - Może lubisz, ale nie po to tam weszłaś. Drżysz. - Objął mnie. - Mam propozycję. Zaproś mnie do środka i ustalimy wspólną wersję, a potem zastanowimy się, co z tym zrobić.
    Powinnam kazać mu wyjść, zawołać któregoś z kuzynów, przecież był obcy, niemal włamał się do domu dziadka i... i naprawdę chciałam napić się z nim herbaty. Było w nim coś... w jego głosie, spojrzeniu, słowach. Coś, co sprawiało, że chciałam, by ta chwila trwała wiecznie. Bałam się, nie tak jak każdego dnia, gdy przestawałam sobie radzić. Tym razem byłam naprawdę przerażona. Przerażona, że on mnie puści, a wtedy się rozsypię, rozpadnę na milion kawałeczków i już nigdy nie zdołam się pozbierać. Rozsypywałam się po trochu każdego dnia, brałam leki, które miały pomóc, ale nie pomagały. Stojąc na wprost nieznajomego, czułam, że po raz pierwszy od roku mogę być kompletna. Mogę żyć.
    Odsunęłam się i pchnęłam drzwi do pokoju Aileen.
    - Herbata. Tylko dlatego, że zniszczyłeś koszulę.
    Skinął głową i ruszył za mną, rozglądając się z ciekawością, choć nie umknęło mi, że co chwilę jego spojrzenie powracało do mnie. W jego oczach widziałam troskę, jakby i on czuł, że lada chwila mogę się rozpaść. Wyszliśmy na korytarz, ruszyłam w lewo, ale on zatrzymał się w miejscu, spoglądając na rząd portretów rodzinnych. Pokręciłam głową, jako dziecko godzinami przesiadywałam, przyglądając się moim przodkom i zastanawiając, jak wyglądało ich życie na Deszczowym Wzgórzu. Chwyciłam dłoń nieznajomego i lekko pociągnęłam.
    - Tędy – mruknęłam, posłuchał natychmiast. Przeszliśmy przez kilka krzyżujących się korytarzy, w których gubiłam się jako dziecko i skierowaliśmy się ku schodom. Nie miałam zamiaru zabierać go do pokoju, który obecnie zajmowałam. Posiadłość miała o wiele ciekawsze pomieszczenia.
    Puściłam jego dłoń i zajrzałam do kuchni. Tak jak przypuszczałam, pani Campbell nie było w środku, z pewnością siedziała już w swojej sypialni i oglądała ulubiony serial. Oglądała go odkąd pamiętam, od pierwszego do ostatniego odcinka, potem jeszcze raz i jeszcze.
    Wyjęłam z kredensu dwie filiżanki i nalałam do nich parującej jeszcze herbaty. Nawet w wolnych chwilach pani Campbell dbała, by w kuchni znalazła się gorąca herbata. Podałam nieznajomemu filiżanki, chwyciłam talerzyk z ciastem i stary kandelabr.
    - Świece? Nie macie prądu?
    - Mamy, ale nie wszędzie. Dziadek nie był zwolennikiem elektryczności. - Pchnęłam masywne drzwi i ruszyłam przodem, wiedziałam, że podążył za mną, nawet nie oglądając się, słyszałam jego kroki. Weszliśmy na kręte, ciemne schody i wspięliśmy się dwa piętra, gdzie pchnęłam kolejne drzwi i naszym oczom ukazał się duży, ale przytulny pokój. Postawiłam talerz z ciastem na stoliku i uklękłam, by rozpalić w kominku. Ogień pojawił się powoli, jakby się wstydził i wahał, czy aby na pewno chce wyjść nam na spotkanie. W końcu chyba uznał nas za godnych swej obecności, bo zapłonął wysoko.
    - Niech zgadnę, tu mała Emily ukrywała się przed ogromną rodziną? - Poczułam jak coś miękkiego opada mi na ramiona, do moich nozdrzy dotarł zapach słodkich perfum, którymi pani Campbell zawsze spryskiwała koce po praniu. Uśmiechnęłam się i podziękowałam.
    - To był ulubiony pokój mojego dziadka, ukrywał się tu przed żoną, gdy była na niego zła. Potem pokazał to miejsce mnie. - Odwróciłam się w jego stronę. W pokoju były dwie sofy i szezlong pod oknem, jednak mnie było dobrze na dywanie, tuż przy kominku. Mężczyzna usiadł naprzeciwko mnie i podał mi filiżankę.
    - To miło z jego strony. Z pewnością bardzo cię kocha, zmartwiłby się, że chodzisz po dachu i...
    - Dziadek nie żyje, nie musi się już o nikogo martwić. - Upiłam łyk herbaty, wpatrując się w ogień. - A ja nie chciałam skoczyć. Chyba. Nie wiem. - Zerknęłam na niego. - Naprawdę to aż tak rzuca się w oczy?
    - Że cierpisz? Tego nie da się ukryć. Nie, kiedy ktoś naprawdę patrzy. - Odgarnął mi za ucho niesforny kosmyk jasnych włosów i przez chwilę patrzył na mnie, nie cofając ręki. Potem odsunął się trochę i oparł plecami o kanapę. Jego wzrok przesunął się ze mnie na tańczące płomienie i przez chwilę widziałam, jak odbijają się w jego oczach. - Wiesz, miałem kiedyś dziewczynę. Była piękna, miała długie jasne włosy i zielone oczy. Sądziłem, że jest najpiękniejszą istotą na świecie. W dodatku rozumiała mnie jak nikt inny. Mieliśmy się pobrać. - Zerknął na mnie. - Ale zachorowała. Rak z przerzutami. Spanikowałem. Nie chciałem patrzeć, jak marnieje z dnia na dzień, więc uciekłem. Potem okazało się, że ja też jestem chory. - Upił łyk herbaty i znów spojrzał w ogień. Słuchałam, bojąc się, że jeśli wypowiem choć słowo, on zamilknie. - Zrozumiałem, że tak miało być i jak głupio postąpiłem. Jakim tchórzem się okazałem. Wróciłem, lecz jej już nie było. Kilka nocy wcześniej umarła we śnie. Nie zdążyłem nawet na pogrzeb, ona odeszła, myśląc, że mi na niej nie zależało, a ja po prostu się bałem... - Tym razem spojrzał na mnie i nie cofnął wzroku. - W moim przypadku leki podziałały, wyzdrowiałem. Ale wciąż nie mogę przeboleć, że nie było mnie przy niej. Że nie dałem jej, nam, żadnych szans.
    Patrzyłam na niego, odtwarzając tę historię w myślach. Wiedziałam, dlaczego się nią ze mną podzielił. Okazał mi zaufanie, bym ja mogła uczynić to samo w jego przypadku. Więc zaczęłam mówić. O tym jak poznałam Logana, o naszej miłości aprobowanej przez całą rodzinę poza dziadkiem, o tym jak się cieszyłam, że wreszcie zrobiłam coś, z czego są dumni. A potem o tym jak mnie zdradził, o naszym burzliwym rozwodzie, dziecku, które nie miało szans się narodzić, o zrezygnowaniu z kariery jako tancerka, zmianie pracy, o tym jak umierałam dzień po dniu, aż dostałam wiadomość o śmieci dziadka, którego zaproszenia przez ostatni rok ignorowałam. O tym, co poczułam, gdy zrozumiałam, że pogrążona we własnym żalu porzuciłam jedyną osobę, na którą mogłam liczyć. Która kochała mnie taką, jaką byłam. I w końcu o tym, jak przyjechałam tu zgodnie z jego testamentem, chcąc wykonać coś niemożliwego. Wynagrodzić dziadkowi, że go opuściłam.
    Potem rozmawialiśmy jeszcze długo. O naszych lękach, obawach, pragnieniach, fascynacjach. Poczułam się tak, jakbym znała go całe życie, choć tak naprawdę trwało to tylko kilka godzin. Wciąż czułam ból rozlewający się w moim wnętrzu, ale odkryłam też nadzieję, że zdołam z nim żyć. Wypiliśmy herbatę i zjedliśmy cały talerz ciasta, ogrzewając się przy kominku, mówiąc, lub po prostu milcząc i wsłuchując się w deszcz.
    - Zaczynam rozumieć, dlaczego to miejsce nazywają Deszczowymi Wzgórzami. Ciągle pada.
    Uśmiechnęłam się i ciaśniej otuliłam kocem.
    - To prawda, ale można przywyknąć. Można nawet pokochać ten deszcz.
    Skinął głową i zerknął na zegar wiszący nad kominkiem.
    - Za godzinę zacznie świtać, chyba powinienem już iść. Odprowadzisz mnie, żebym nie zgubił się w tych korytarzach?
    Zgodziłam się i podniosłam, otrzepując sukienkę z okruchów. Znów była sucha, podobnie jak moje włosy, które układały się teraz w jasne loki. Wyszliśmy po cichu, zabierając ze sobą tylko kandelabr, po resztę postanowiłam wrócić później. Przeprowadziłam go przez korytarze prezentujące się naprawdę ponuro w świetle świec. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się w głównym holu i pchnęłam potężne frontowe drzwi, chwycił mnie za rękę.
    - Obiecaj mi, że się nie poddasz.
    Wzruszyłam ramionami.
    - Nigdy nie wiadomo, co stanie się jutro.
    - Ja wiem. Przyjadę tu i zabiorę cię do miasta. Kupimy jakieś porządne latarki... bez urazy – wskazał kandelabr w mojej dłoni – i pomogę ci znaleźć tajemniczą komnatę ze skarbem. I będę przychodził codziennie, póki nie będziesz w stanie obiecać mi, że dasz sobie radę. Zgoda?
    - Dlaczego to robisz?
    Uśmiechnął się i ten uśmiech rozjaśnił całą jego twarz.
    - Bo to dobry uczynek, a ja je zbieram, by wreszcie którejś zimy Święty Mikołaj sobie o mnie przypomniał. - Mrugnął do mnie. - Bo jesteś miłą dziewczyną, która potrzebuje pomocy. I przypominasz mi ją. Kiedy patrzysz z takim smutkiem... nie mogę znów zawieść. To jak będzie, pozwolisz mi wykonać dobry uczynek?
    Skinęłam głową z poważną miną i wyswobodziłam dłoń z jego uścisku, by dotknąć nią serca.
    - Dobrze. Pozwolę ci zrobić dobry uczynek i zbawić twą straconą dla świata duszę.
    Zaśmiał się cicho i wyszedł, jednak odwrócił się na ganku i spojrzał na mnie, jakby sobie o czymś przypomniał.
    - No tak, wiem jak masz na imię, ale sam się nie przedstawiłem...
    - Nie mów – przerwałam mu – nie mów mi tego. Sama cię zapytam, gdy uznam, że jestem gotowa złożyć obietnicę.
    Skinął głową i ukłonił się szarmancko, jak robią to aktorzy w starych filmach. Potem wskazał dłonią w kierunku otaczających dom zarośli.
    - Moja kurtka jest gdzieś tam, prawda?
    Roześmiałam się, naprawdę szczerze się roześmiałam.


    Położyłam się nad ranem, a mimo to nie spałam do późna. O dziewiątej trzydzieści siedziałam w kuchni ubrana w luźne dżinsy i zwiewną szarą koszulkę. Dopiłam kawę, tradycyjnie odmawiając śniadania i zaplotłam włosy w ciasny kok, podczas gdy pani Campbell krzątała się, przygotowując reszcie rodziny poranną ucztę. Pytała, czy nie mogłam spać, bo wydawało jej się, że w nocy ktoś był  kuchni i zjadł całe ciasto, które tam zostawiła. Przyznałam się do winy ze spuszczoną głową i wyznałam, że miałam wielką ochotę na herbatę, ponieważ wieczór był chłodny, a gdy zobaczyłam ciasto, wprost nie mogłam się oprzeć. Wizytę nieznajomego postanowiłam przemilczeć.
    - A więc całą noc siedziałaś i jadłaś ciasto? - Przytaknęłam i dolałam sobie kawy.
    - Jeszcze nie przywykłam do tej ciszy, kiedy zasypiałam w Londynie, towarzyszyły temu odgłosy dobiegające z ulicy.
    Pani Campbell prychnęła i zawarła w tym całą swoją opinię o miastach pokroju Londynu. Nigdy nie lubiła metropolii, urodziła się na wsi i tam spędziła całe życie, od czasu do czasu odwiedzając maleńkie miasteczka, by zrobić zakupy.
    - Może jednak coś zjesz, kochanie?
    - Dziękuję, ale wciąż jestem pełna ciasta. Chyba trochę przesadziłam z nim w nocy.
    Oj, przesadziłam i to jak. Nigdy nie pozwalałam sobie na to, by jeść tak późno, a słodycze? Jeden batonik raz w miesiącu to był limit, którego nigdy nie przekroczyłam, baletnica nie mogła pozwalać sobie na taką rozpustę. Pilnowałam tej zasady, nawet gdy przestałam tańczyć. Aż do ubiegłej nocy.
    - Upiekę dziś drugie, gdybyś znów zgłodniała w nocy. - Puściła do mnie oczko i wyjęła z pieca świeże bułeczki. - Co dziś będziesz robić, panienko? Mam nadzieję, że nie spędzisz kolejnego dnia w pokoju?
    - Nie. Dziś wybieram się do miasta, a potem postaram się znaleźć sekretną komnatę dziadka. - Dmuchnęłam w kubek, obracając go w palcach i upiłam łyk. Kawa była wyborna, nikt nie parzył jej tak dobrze jak pani Campbell.
    - I to mi się podoba. - Starsza pani uśmiechnęła się i ustawiła tacę z bułeczkami na stole. - Wreszcie zaczynasz mówić jak prawdziwa wnuczka pana MacGregora. To nie przystoi, by tylko siedzieć i pogrążać się w smutku, kiedy reszta rodziny szuka skarbu. Dziadek na pewno nie byłby zadowolony, gdyby ktoś z nich znalazł odpowiednie drzwi.
    Przypomniałam sobie testament dziadka i nie mogłam się nie zgodzić. Zdecydowanie nie chciał, by ktoś z moich krewnych się wzbogacił. Nie zdziwiłabym się, gdyby skarbu nie było, a szukanie klucza okazało się ostatnim kawałem, jaki im wyciął.
    - Mogłabyś kupić mi zioła na targu, gdy będziesz w mieście, panienko? Obawiam się, że sama nie zdołam się wyrwać aż do wieczora...
    - Oczywiście, pani Campbell. - Wzięłam do ręki listę zakupów i zaczęłam studiować wypisane na niej nazwy. Upiłam ostatni łyk kawy i wstałam, chowając kartkę do kieszeni.
    - Poczekaj, weź to. Na wypadek nagłego głodu. - Starsza pani wpakowała mi ciepłą papierową torbę, po czym wypchnęła z kuchni.
    Wzruszyłam ramionami i skierowałam się na taras, tam miałam zamiar poczekać na mojego Nieznajomego, lecz gdy tylko otworzyłam drzwi, wpadłam wprost na niego. Uśmiechnął się i przytrzymał mnie, na wszelki wypadek, gdybym straciła równowagę.
    - Dzień dobry, Emily.
    - Witaj, Nieznajomy. - Uśmiechnęłam się i przyjęłam jego ramię, gdy mi je zaproponował. Pchnęłam drzwi, by się zamknęły i razem ruszyliśmy przez trawnik.
    Otworzył dla mnie drzwi samochodu, odczekał, aż wygodnie usiądę i zapnę pas, i dopiero wtedy okrążył wóz, by zająć miejsce za kierownicą.
    - Mam nadzieję, że znasz okolicę lepiej niż ja, jestem tu od zaledwie kilku dni. - Przekręcił kluczyk w stacyjce i wjechał na prowizoryczną drogę. Zerknął na torbę, którą trzymałam na kolanach i posłał mi pytające spojrzenie.
    - Na wypadek wielkiego głodu – zacytowałam słowa pani Campbell. Starsza pani najwyraźniej była bardziej spostrzegawcza, niż sądziłam. - Jadłeś śniadanie?
    Pokręcił głową, wjeżdżając w wąską alejkę. Wyjątkowo nad naszymi głowami świeciło słońce, choć teraz częściowo przysłaniały je drzewa. Nieznajomy przechylił się w moją stronę i zajrzał do torby. Gwizdnął cicho.
    - Kawiarnia?
    - Skręć w lewo.


    Kawiarenka nazywała się Słowik i róża, i wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałam. Mała, przycupnięta między krzewami jaśminu a bzem, bramę natomiast oplatały czerwone róże. Kilka stolików stało na zewnątrz pod fioletowymi, białymi i czerwonymi parasolkami. W środku można było kupić nie tylko kawę, ale także świeże wypieki i – największy atut tego miejsca – książki. Jedyne takie miejsce w okolicy, gdzie można usiąść wśród pachnących kwiatów, delektować się pyszną kawą i zagłębić w książkę.
    Zamówiliśmy cappuccino i usiedliśmy pod fioletową parasolką, wyjęłam zapakowane przez panię Campbell pączki i rogaliki, a Nieznajomy skusił się na jedną z leżących przy ladzie powieści i teraz wertował strony. Zerknął na mnie z uśmiechem.
    - Nie wiedziałem, że są tu tak magiczne miejsca. - Odłożył książkę i upił łyk kawy. - Dziadek cię tu zabierał?
    - Tak, to była jego ulubiona kawiarnia. Tu nauczył mnie kochać książki. I lody. - Uśmiechnęłam się i ugryzłam kawałek pączka. - Mają tu specjalną recepturę, nie znajdziesz takich lodów nigdzie na świecie.
    - Urok małych miasteczek, co? Zatem przed wyjściem musimy koniecznie kupić lody. - Również sięgnął po pączka, spróbował i mruknął z uznaniem. - Jeśli kobieta, która je piekła, nie ma męża, jeszcze dziś pójdę do niej w konkury...
    - O tak, jest wolna – odparłam z powagą. - Pochowała już trzech mężów, ale przypuszczam, że chętnie skusi się na czwartego.
    Parsknął i pokręcił głową z udawanym bólem.
    - Obawiam się, że nie mogę tak ryzykować. Pewnie truje ich, gdy tylko jej się znudzą.
    Pokiwałam głową, kończąc pączka i wycierając dłonie o serwetkę.
    - Tak, potem zakopujemy ich w ogródku. Ale spokojnie możesz z nią pożyć parę lat, nudzi się nimi dopiero, gdy przestają być użyteczni w łóżku.
    Zmiął serwetkę i rzucił nią we mnie, uchyliłam się i sięgnęłam po kawę.
    - To naprawdę urocza kobieta...
    - Dość, bo ożenię się z tobą i będę miał nie tylko pyszne wypieki, ale także stanę się współwłaścicielem ogródka, więc nie będziecie mogły mnie tam zakopać. - Sięgnął po rogalik i odgryzł spory kęs.
    - Och, sądzisz, że bym cię chciała? Marzyciel. - Przyciągnęłam do siebie jego książkę i przewertowałam kilka stron. - Musimy wpaść jeszcze na targ, inaczej pani Campbell się pogniewa i nie będzie więcej słodkich wypieków.
    - Choćby na koniec świata. Ale potem latarki.
    - Najpierw jednak kupimy lody.
    Przypieczętowaliśmy umowę uściskiem dłoni.


    - Ale jak to: pan nie ma? - Nieznajomy przeczesał palcami długie do kołnierzyka, ciemne włosy.
    - Ludzie rzadko kupują latarki, proszę pana. Świece schodzą znacznie szybciej... mam trzy latarki, nie będzie więcej aż do przyszłego tygodnia.
    - To za późno – szepnęłam, a Nieznajomy skinął głową.
    - Niech będzie... weźmiemy te trzy... przedpotopowe latarki.
    Sprzedawca uśmiechnął się uprzejmie i zapakował nam je do ładnej torby, Nieznajomy zgarnął je, zapłacił i wyprowadził mnie ze sklepu, mrucząc, że nawet jego telefon lepiej radził sobie w roli latarki niż to, co kupiliśmy.
    - A po co nam tyle latarek? Boisz się ciemności?
    - Nie lubię wymieniać baterii. Poza tym w razie awarii jednej... - Wzruszył ramionami i wrzucił pakunek na tylne siedzenie obok ziół dla pani Campbell, zestawu wytrychów (mówiłam mu, że to oszustwo) i dużej ryzy papieru (narysujemy mapę, wyjaśnił przy zakupie). - Jedźmy na poszukiwanie skarbu.
    Wsiadłam do samochodu, myśląc o tym, jak dobrze było znaleźć się poza domem, w towarzystwie kogoś, kto mnie rozumie. Kogoś życzliwego i wyjątkowego, bo co do wyjątkowości tego mężczyzny nie miałam wątpliwości. Nie wiem, kiedy zaczęłam myśleć o nim jak o przyjacielu, którego znam całe życie, ale tak właśnie się czułam.
    Obawiałam się powrotu na Deszczowe Wzgórza, do domu dziadka. I jednocześnie chciałam już tam być, zmierzyć się z miejscem, którego tyle czasu unikałam. Nawet gdy odwiedzałam dziadka, nie zatrzymywałam się w jego domu, zawsze wybierałam jakiś mały pensjonat w pobliskim miasteczku. Czas pogodzić się z przeszłością, tylko czy dam radę? Zerknęłam na torebkę, wiedziałam, że w środku są tabletki, których dziś jeszcze nie brałam. Których nie miałam zamiaru brać. Tylko czy wystarczy mi sił?
    Nieznajomy usiadł za kierownicą i ruszyliśmy. Nie rozmawialiśmy, czuliśmy się w swoim towarzystwie na tyle dobrze, że nie było nam to potrzebne. Zamiast tego słuchaliśmy płyty, którą przywiózł ze sobą. Oparłam się o zagłówek i patrzyłam na drzewa, które mijaliśmy. To była jedna z najmilszych chwil ciszy w moim życiu, taka jak wtedy, gdy nad ranem siadałam z dziadkiem na tarasie i razem wyczekiwaliśmy wschodu słońca, by potem znów wrócić do łóżek i spać do pory śniadaniowej.
    Dopiero gdy dojechaliśmy na miejsce, z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Chwyciłam torebki z ziołami i pobiegłam do drzwi, chcąc uchronić pakunek przed przemoczeniem. Mój nieznajomy przyjaciel dołączył do mnie po chwili i oboje skierowaliśmy się do kuchni. Już w korytarzu usłyszałam nucenie starszej pani i aromatyczny zapach potraw. Zajrzałam do środka i zapukałam we framugę, by przykuć uwagę gosposi.
    - Już wróciłaś, panienko? - Pani Campbell odłożyła przykrywkę na garnek i wytarła dłonie w fartuch. - A kim jest twój młody przyjaciel?
    Nieznajomy otworzył usta, by się przedstawić i spojrzał na mnie z bezradną miną. Nie mógł zdradzić mi swojego imienia, póki nie poproszę. Musiałam go jakoś wytłumaczyć.
    - Poznaliśmy się niedawno, będzie mi pomagał w poszukiwaniach. - Uśmiechnęłam się i wręczyłam staruszce zioła. - Jest też fanem twoich wypieków.
    Pani Campbell przybrała dumną minę, którą popsuł nieco rumieniec zadowolenia.
    - Już wy mi nie słodźcie, tylko uciekajcie. Za godzinę oboje macie się zjawić na obiedzie, a teraz sio!
    Zapewniłam, że nie moglibyśmy ominąć obiadu, który ona przygotowała i wymknęliśmy się, gubiąc w jednym z korytarzy.
    - Wyszedłem na gbura albo niemowę.
    - Boisz się, że nie przyjmie twoich oświadczyn? - Wzięłam od niego papier i rozłożyłam go na jednym z szerokich parapetów. - Jak chcesz zabrać się do rysowania mapy?
    - Zwyczajnie. - Wyjął z kieszeni ołówek i narysował kwadrat. - Tu jest główny hol, tutaj korytarz, a tu kuchnia... - Spojrzał na mnie. - Co dalej?
    Westchnęłam i przez chwilę próbowałam wyobrazić sobie dworek tak, jak on go rysował. W końcu pokazałam mu, gdzie ma narysować ciąg korytarzy, schody, kilka sypialni i pustych pokoi.
    - Tyle pamiętam. Nie byłam tu od lat.
    - Wystarczy, później dorysujemy resztę. - Przyjrzał się swojemu dziełu. - Może zaczniemy gdzieś tu? - Wskazał ciąg korytarzy.
    Wyjęłam z kieszeni klucz i zakręciłam nim na palcu. Zaczynajmy.

 
    Klucz nie pasował do żadnych znalezionych przez nas drzwi, ale udało nam się powiększyć naszą prowizoryczną mapę o połowę. Kolejnym osiągnięciem było zgubienie się w labiryncie korytarzy. Dwa razy.  Kiedy udało nam się wreszcie trafić do holu, postanowiliśmy, że mamy dość jak na jeden dzień, zgarnęliśmy dwie miski pełne pysznej potrawki pani Campbell i udaliśmy się na spacer. Nie chciałam spotkać nikogo z rodziny, a on zdawał się rozumieć to bez słów. Nabiłam na widelec kawałek marchewki oblany pysznym słodkim sosem i wsunęłam go do ust, podczas gdy mój towarzysz rozłożył koc pod jednym z drzew. Usiadłam, ustawiając obok plastikowe kubeczki, trochę nieodpowiednie na czerwone wino, ale nam to nie przeszkadzało. Nieznajomy rozlał trunek do kubków, podał mi jeden, po czym wziął swój i stuknęliśmy nimi w geście toastu.
    - Za skarb.
    Pokręciłam głową.
    - Za więcej wieczorów takich jak ten. I żeby nie rozpadało się, póki nie skończymy jeść – poprawiłam go.
    - Może być. - Upił łyk wina. - Dobre. Domowej roboty?
    - Jedna z wielu pasji dziadka. - Uśmiechnęłam się i zanurzyłam widelec w potrawce. Wybrałam kawałek mięsa i brzoskwini, podmuchałam i wsunęłam do ust.
    - Brakuje ci go. - To nie było pytanie.
    - Prawda jest taka, że był mi najbliższym człowiekiem, a przez ostatni rok o nim zapomniałam. Byłam samolubna.
    - Nie. Musiałaś poradzić sobie z własnym bólem. Jedynym błędem było to, że chciałaś radzić sobie z nim sama. Ale już nie musisz. - Położył swoją dłoń na mojej.
    Skinęłam głową. Teraz to rozumiałam i wiedziałam, że właśnie skrywanie całego bólu stanowiło czynnik, który go wzmagał. Gdy opowiedziałam swoją historię Nieznajomemu, część ciężaru spadła z moich barków. Dzielenie się smutkami było o wiele skuteczniejszym lekiem niż wszystkie pigułki, które łykałam przez ten rok. Tym bardziej dzielenie się nim z kimś, kto najwyraźniej był moją bratnią duszą.
    Rozmawialiśmy podczas wspólnej kolacji, dopiliśmy wino i podziwialiśmy zachód słońca. Nieznajomy wsparty o pień drzewa, ja o jego ramię. I tak trwaliśmy, póki ostatni promień nie zniknął z nieba i nie pojawiły się na nim pierwsze gwiazdy.
    - Przetrwałam kolejny dzień.
    Uśmiechnął się, zakładając ręce pod głowę.
    - Poczekaj, co wymyślę na jutro.
    - Już zżera mnie ciekawość. - Zerknęłam na niego i znów oparłam się o jego ramię. - Odkopiemy któregoś z mężów pani Campbell pochowanych w ogródku?
    Jego pierś zafalowała od nietłumionego śmiechu, położył dłoń na moim ramieniu.
    - Chcesz mnie przestraszyć, prawda?
    - Skąd, chyba nie sądziłeś, że w tak dużej i starej posiadłości nie znajdzie się żaden ukryty trup?
    - Zaraz mi opowiesz, że jest tam tajemnicza komnata, do której nie wolno wchodzić, a twój dziadek wymordował nieposłuszne, ciekawskie żony, które tego nie uszanowały.
    Uśmiechnęłam się, patrząc, jak na niebie pojawia się więcej gwiazd, inne natomiast znikały za ciemnymi chmurami.
    - Wiesz, co myślę, Nieznajomy?
    - Boję się zapytać.
    - Myślę, że naoglądałeś się za dużo bajek. - Z zachodu napłynęły kolejne chmury zwiastujące deszcz. Wiatr coraz mocniej potrząsał gałęziami drzewa, pod którym siedzieliśmy. - A także, że jeśli zostaniemy tu jeszcze chwilę, złapie nas burza.
    Odsunęłam się i zaczęłam zbierać pozostałości naszej kolacji. Nieznajomy przeciągnął się i rozejrzał, jakby zbudził się z długiego snu.
    - Myślę, że masz rację. Pomogę ci zabrać to do środka i pojadę już. Ale jutro wrócę. Myślisz, że pani Campbell upiecze jeszcze te rogaliki?
    - Jestem tego niemal pewna.


    Noc była cicha, być może właśnie dlatego nie mogłam spać. Leżałam w łóżku, wsłuchując się w odgłosy deszczu uderzającego o szyby. Kiedy miałam już dość przewracania się z boku na bok, wstałam i otworzyłam okno, natychmiast zalała mnie gama zapachów. Zamknęłam oczy i wciągnęłam powietrze, rozkoszując się mieszanką woni nocy, deszczu i mokrej trawy. Tego brakowało mi, gdy mieszkałam w Londynie. Zapachów. Tam zawsze na pierwszym miejscu czuć było spaliny, dym papierosowy i fast foody sprzedawane na każdym rogu. Czy naprawdę wolałam mieszkać w mieście? W Anglii?
    Ciche skrzypnięcie oderwało moje myśli od Londynu. Zacisnęłam palce na parapecie, jednak poza tym nie wykonałam żadnego ruchu. Tak jak przypuszczałam, dźwięk się powtórzył, po nim natomiast – dreszcz przebiegł mi po plecach – usłyszałam cichy, złośliwy śmiech. Odwróciłam się powoli, podchodząc do drzwi, czyżby naprawdę ktoś był w korytarzu? Oparłam dłonie o ścianę i przyłożyłam do niej ucho. Zdecydowanie ktoś chodził po korytarzu, tylko kto? O tej porze? Rozważałam, czy powinnam wyjrzeć, jednak to mogła być po prostu Aileen, a z nią nie chciałam się spotkać. Ani z nią, ani z jej mężem, który wcale nie był takim ideałem za jaki miała go rodzina. Jeszcze zanim on i Aileen się pobrali, a ja opuściłam Deszczowe Wzgórza, próbował uwieść także mnie. Nic poważnego, ot mały skok w bok. Od tamtego czasu on i Aileen zdradzali się regularnie, jednak nie robili sobie z tego powodu wyrzutów. Byli siebie warci, czyż nie?
    Kroki za drzwiami stały się głośniejsze, położyłam dłoń na klamce, mając nadzieję, że to dobry pomysł. Po odgłosach pierwszej nocy nie byłam nastawiona zbyt dobrze do tego typu nocnych hałasów. Z drugiej strony, jeśli nie zajrzę, nie dowiem się, kto urządził sobie spacer pod moimi drzwiami.
    Dźwięk tłuczonego szkła wprawił mnie w takie zdumienie, że odskoczyłam od drzwi omal się nie potykając, chwilę później coś w nie uderzyło. Krzyknęłam, cofając się jeszcze gwałtowniej i wpadając na łóżko. Potem znów rozległy się kroki, szybkie, ale nie na tyle, by uznać, że ktoś biegł. Zerwałam się na nogi i wybiegłam na korytarz, jednak nikogo tam nie było, zamiast tego zebrała się cała, wielce oburzona rodzina, więc ukryłam się w pokoju, postanawiając zostać tam do rana. Dowiem się wszystkiego jutro, podczas śniadania.
    Położyłam się, próbując zasnąć. Tuż nad ranem wydawało mi się, że ktoś stoi w rogu mojego pokoju i patrzy na mnie. A może po prostu mi się śniło.
Iara Majere

6 komentarzy:

  1. Historia powoli nabiera rozpędu, oby tak dalej.;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jednak Emily dała się przekonać do wzięcia udziału w poszukiwaniach.
    Nieznajomy jest intrygujący, choć nie do końca jestem przekonana, czy jego intencje są szczere. ;p Zauważyłam mały błąd, słowo szezlong jest źle napisane. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę, dzięki. Poprawię. :)
      Nieznajomy jest szczery, to mogę zdradzić. :)

      Usuń
  3. Brr, strach się bać :) Padłabym na zawał w takim zamku jakby ktoś mi za drzwiami tajemnicze spacery urządzał ;)

    Super jak Nieznajomy jest szczery, bo lubię go :)

    I myślałam, że już dowiem się całej tajemnicy, a tu jeszcze trzecia część! Jakoś chyba doczekam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlaczego, taka noc w zamku to świetna sprawa!:)
      Doczekasz, doczekasz, jeszcze tylko dwa dni.:)

      Usuń